Co robi krytyczka? Część XVII: Pyta o konflikty, klasę, awans i o to, co z tego wynika

kulturaupodstaw.pl 3 dni temu
Zdjęcie: fot. Archiwum redakcji


Didier Eribon zaczyna od powrotu — ale to nie rodzinny sentymentalizm, tylko operacja na żywym sercu. Wraca, by zobaczyć, jaką cenę zapłacił za zmianę tonu głosu. W „Powrocie do Reims” rodzinna topografia staje się mapą klasowych i politycznych przesunięć. Zmiana akcentu to pierwszy pas graniczny; potem przychodzą inne: garderoba, lektury, nowe towarzystwa. Wstyd jest tu klejem, który trzyma całość i jednocześnie ją dławi. Wstyd podwójny: jego wobec domu i domu wobec niego. Ucho Eribona rejestruje mikrosygnały — pauzę w zdaniu matki, powtórzenie, które przykrywa milczenie, słowo, które się nie przyjmuje. To literatura socjologiczna nie z przypisów, ale z odsłuchu — jakby autor podłączał rodzinę pod detektor sejsmiczny i notował mikrodrgania, z których składa się skok klasowy.

Awans czy zagubienie?

„Powrót do Reims” nie jest opowieścią o sukcesie, tylko o niedopasowaniu. Awans społeczny zostaje tu pokazany jako translacja samego siebie: z jednego systemu znaków w inny. Wejście do nowych sal wykładowych i redakcji wymaga ciała, które zagra inaczej: nie zawaha się nad słowem „kapitał”, nie zdradzi wstydem przy stole, będzie wiedziało, kiedy pozwolić sobie na żart. Eribon bierze na warsztat ten trud nauki nowej sceny — pokazuje, iż to praca, a nie tylko efekt talentu czy „ambicji”. Praca nieoznaczona, niewpisywalna w etat, wykonywana latami na materiale własnego gardła.

Dider Eribon „Powrót do Reims”, Wydawnictwo Karakter

I właśnie dlatego tak trafnie opisuje też polityczne dryfy: klasa, z której wyszedł, nie przestaje istnieć, tylko zmienia adres emocjonalny — gniew, który kiedyś miał sojuszników, dziś znajduje sobie inne, często reakcyjne, wyjścia. Eribon nie piętnuje, raczej rozumie: jeżeli nie ma wspólnej narracji o pracy i prestiżu, łatwo o mimowolne sojusze zawierane z resentymentu.

Ernaux odpowiada na to inną metodą: skrajną ekonomią stylu. „Miejsce” to książka, w której każde „ładne zdanie” grozi zamazaniem faktów. Zamiast ornamentu pojawia się notatka. Zamiast erudycji i litanii terminów czy nazwisk: mikroskop. Biografia ojca pisarki to zarazem przyglądanie się mieszance wstydu i dumy, którą niesie awans dziecka. Ernaux unika sentymentalizmu tak konsekwentnie, iż jej chłód czasami staje się czułością: w rzeczowości zdań rozpoznajemy etykę — nie wywyższać, nie „przerabiać” języka na klasę wyższą, nie przykrywać zapachu smażonego oleju stylem. „Miejsce” uczy, iż klasa jest językiem rzeczy: taniością łyżeczki, grubością obrusa, sposobem liczenia reszty, ruchem dłoni kasjerki. I iż tę rzeczowość można zapisać tak, by nie zdradzić nikogo — ani ojca, ani swojej nowej dykcji.

Klasa w ciele

W obu książkach pracuje ta sama energia: przestawienie tonacji, które rozchodzi się po całym życiu. U Eribona — głośniejsze, bo podszyte ruchem ucieczki i powrotu; u Ernaux — ciche, bo uczynione zasadą stylu. Obie pozycje są także podręcznikami czytania ciała: tego, jak ciało nosi odciśniętą w sobie klasę. Eribon rejestruje gesty, pauzy, słowa — i pokazuje, iż to nie dodatki, tylko rdzeń. Ernaux z kolei dowodzi, iż ciało i język mają wspólną gospodarkę: jeżeli w języku narzucasz sobie dyscyplinę, ciało przestaje pozwalać sobie na grubsze zachwyty; jeżeli ciało pamięta ciężar pracy, zdania nie będą nadymać się retoryką.

Annie Ernaux „Miejsce”, Państwowy Instytut Wydawniczy

To właśnie w trybie oddechu najlepiej słychać ich najważniejsze rozpoznanie: praca to nie tylko zawód. To całodobowa organizacja zasobów — czasu, wstydu, atencji. U Ernaux prowadzenie baru, w którym pracował ojciec, staje się alegorią: zakup szynki, godziny otwarcia, porządek stolików, poranne mycie podłogi — wszystkie te decyzje budują wspólnotę, ale też wyznaczają szklany sufit. U Eribona fabryka i osiedle nie są tylko miejscem; są urządzeniem do produkcji tożsamości, z którego wyrwać się można za cenę wymiany skóry.

I dlatego awans nigdy nie jest czysty: zawsze ktoś zostaje — w kuchni, w kolejkach, w przeszłości — i ten ktoś patrzy na ciebie innymi oczami. Każda wizyta w domu przypomina, iż słownik się zmienił.

Obie książki pokazują też precyzyjnie, jak pracuje pamięć klasowa. Nie jest wcale narracyjna, zgrabna, z puentą, a raczej archiwum drobiazgów, w którym każdy przedmiot trzyma wspomnienie wbrew twojej woli. U Ernaux wystarczy nazwa potrawy, rodzaj koszuli, faktura głosu sprzedawczyni. U Eribona — brama, papieros, hasło polityczne, które zrobiło karierę w telewizji i już nie da się go wypowiedzieć niewinnie. Z tych drobiazgów składa się niewidzialna biografia: długa lista prac, które wykonało się na sobie, żeby móc swobodnie wypowiedzieć zdanie w nowej sali. Literatura, która chce to uchwycić, musi mieć formę adekwatną do materiału. Stąd oszczędność Ernaux i analityczna szczerość Eribona — dwie strategie wysokiej etyki.

Jeżeli „klasa” długo była w literaturze szufladą z etykietą „temat społeczny”, chciałabym myśleć, iż wspomniane dwie książki wyłamują zamek. Eribon i Ernaux nie tyle opisują klasę, co pracują tą kategorią jako materiałem literackim. Rozbijają rozróżnienie na „ja prywatne” i „ja publiczne”: prywatne jest publiczne, jeżeli tylko wiesz, gdzie przyłożyć stetoskop. Dlatego ich proza bywa tak gęsta, choć z pozoru ascetyczna: to gęstość diagnozy, która nie potrzebuje fajerwerków, bo stoi na precyzyjnych pomiarach. W tej precyzji słychać jeszcze coś: miłość, która nie jest rozgrzeszeniem. Ernaux kocha ojca bez pudru, Eribon wraca bez wymówek. To rzadkie w literaturze, bo wymaga zgody na niewygodę; brak dekoracji odsłania też nasze własne skrępowania.

Nasze długi

Co w takim czytaniu najcenniejsze dziś? Być może to, iż oboje autorzy podważają kapitalistyczną baśń o „samozrobieniu się” człowieka. Awans nie zdarza się w próżni; jest skazany na konflikty lojalności, na dług wobec przeszłości, na rozszczepienie języka. I odwrotnie — brak awansu nie jest indywidualną porażką, tylko efektem architektury, w której jedni stoją pod wiatą, a inni mają już dach. Te książki ustawiają kamerę tak, by było widać obie perspektywy naraz. Na tym polega ich siła: zamiast moralizować, uczą widzieć.

Zostańmy więc przy tych dwóch, bo one wystarczą za biblioteczkę. „Powrót do Reims” — jako zapis gniewu, wstydu i autoanalizy, w którym dykcja staje się polityką. „Miejsce” — jako precyzyjny akt miłości bez upiększeń, gdzie składnia bierze na siebie ciężar etyki. Łącznie dostajemy coś w rodzaju podręcznika czułości dla klasowych biografii: jak słuchać, żeby nie egzaminować; jak mówić, żeby nie zdradzić; jak pisać, żeby praca — ta widzialna i ta, której nikt nie rozlicza — była znów nazwą wspólną.

A gdy ktoś zapyta, gdzie w tych książkach „akcja”, odpowiedź będzie krótka: w języku. To w nim bohaterowie nauczą się żyć w nowej wysokości pięter. To nim dokonają renegocjacji „my” i „ja”. I to nim — jeżeli mamy jakiś dług wobec własnych domów — możemy spróbować zapłacić choć część rachunku.

Idź do oryginalnego materiału