Data ważności minęła

polregion.pl 1 dzień temu

Wczorajszy świt w małym miasteczku na peryferiach Podhala przywitał Kasię chłodem. Kuchnia, przesiąknięta wilgocią starych ścian, milczała, tylko co jakiś czas skrzypiały deski podłogi. Poranne światło, przebijające się przez zabrudzoną szybę, rzucało na podłogę jej cień — długi, niepewny, jakby sam bał się zająć za dużo miejsca. Kasia włączyła stary czajnik, który zasyczał jak zbudzone zwierzę, i po omacku odnalazła w szafce puszkę mleka skondensowanego. Palce zatrzymały się na zimnym metalu. Termin ważności minął dwa lata temu. I jakoś dziwnie przyniosło to ulgę.

Cztery lata temu Tomek przyniósł do domu całe pudło tej mlecznej słodyczy. „Na wszelki wypadek, przyda się”, mówił, śmiejąc się, gdy siedzieli na podłodze, jedząc ją prosto z puszki i popijając mocną herbatą. Wtedy sprzeczali się, co jest słodsze — mleko czy jego głupie żarty, od których Kasia pękała ze śmiechu. Zawsze zostawiał ślad na jej policzku — kroplę, którą ścierała, udając, iż jest zła. Potem wszystko się zmieniło. Śmiech ucichł. Pudło kurzyło się w kącie spiżarni jak pomnik ich przeszłości, którego nie miała odwagi rozebrać.

Kasia otworzyła puszkę. Drżącymi palcami, jakby bała się obudzić coś dawno uśpionego. Zapach uderzył w nozdrza — gorzkawy, z nutą rdzy. Nie przypominał Tomka. Przypominał ją samą — tę, która kiedyś wierzyła, iż miłość można zamknąć w puszce i zachować na zawsze. Ale choćby mleko skondensowane, jak się okazuje, umiera. Cicho. Bez ostrzeżenia.

Wszystko, co zostało po Tomku, miało swój termin ważności. Jego sweter, który czasem zakładała — najpierw, by poczuć jego ciepło, potem tylko dlatego, iż był wygodny. Bilet do teatru, na który nigdy nie poszli — wsunięty między strony książki, którą rzucił w połowie. Podstawka pod czajnik, kupiona na jarmarku w sąsiedniej wiosce — pokryta kurzem jak zapomniana nadzieja. I to mleko. Najpierw nie wyrzucała puszek, jakby pozbycie się ich oznaczało ostateczne zerwanie. Potem po prostu przywykła do ich obecności. Jak do pustki w mieszkaniu.

Nie kłócili się. Nie krzyczeli. Nie tłukli talerzy. Tomek po prostu… zgasł. Najpierw przestał patrzeć jej w oczy. Potem zamienił „my” na „ja”. Później zaczął znikać do późna, wracając z zapachem obcego dymu i zmęczenia. Wszystko działo się po cichu, bez dram. Aż pewnego dnia powiedział: „Potrzebuję czasu” — i wyszedł. Najpierw do „kumpli”. Potem — na zawsze. Bez słów, bez kropki. Jak woda, która powoli wycieka z pękniętej szklanki.

Kasia nie była zła. Naprawdę. Po prostu długo nie wiedziała, jak żyć dalej. Przez pierwsze miesiące z przyzwyczajenia gotowała herbatę dla dwojga, sprawdzała pogodę, pisała wiadomości, których nigdy nie wysyłała. Potem zaczęła wymazywać jego ślady. Z pościeli. Z zasłon. Z powietrza w pokojach. Uczyła się żyć sama. Powoli. Z nocnymi koszmarami. Z nagłym kłuciem w piersi, które dopadało ją w środku dnia jak echo, którego nikt nie wyłączył.

Praca ratowała, ale nie grzała. Koledzy z biura byli jak dekoracje — uprzejmi, ale pusto brzmiący jak papierowe serwetki. Rodzice — daleko, setki kilometrów stąd. Przyjaciółki tonęły w swoich sprawach: dzieci, mężowie, posty w mediach o zdrowym odżywianiu. Kasia stała w miejscu. Jak kadr z filmu, w którym główna bohaterka zastyga na rozdrożu, nie wiedząc, czy zrobić krok naprzód, czy czekać na cud.

Pewnego dnia w zatłoczonym autobusie zauważyła staruszkę. Miała ponad siedemdziesiąt lat, w ręce trzymała zniszczoną torbę, a w oczach pustkę, jakby życie dawno wyblakło. Kasia patrzyła na nią i widziała siebie. Nie starą, nie. Pustą. Nie przestraszyły jej zmarszczki, tylko ta cisza w środku, gdzie już niczego się nie oczekuje. Strach ścisnął jej gardło jak zimny wiatr przez uchylone okno.

Tego samego wieczoru zapisała się na kurs tańca. Potem — na lekcje ceramiki. W końcu poszła sama do kina. Nie po to, by kogoś znaleźć. By odnaleźć siebie — tę sprzed Tomka, sprzed oczekiwań, sprzed momentu, gdy miłość stała się jej jedynym horyzontem.

Nie spodziewała się cudów. Po prostu wracała do siebie. Krok po kroku. Nowy koc, w który chciała się otulić tylko dla własnej przyjemności. Nowy zapach w łazience — z nutami bergamotki, cierpki jak przypomnienie, iż wszystko przemija. Nowa herbata, bez cukru, ale z posmakiem wolności. Miała swoje wieczory. Swoje myśli. Swoje cisze. I po raz pierwszy od lat — poczucie, iż samotność może być nie klatką, a przestrzenią, w której jest miejsce właśnie dla niej.

Tomka spotkała po trzech latach. W małej aptece na rogu. Stał w kolejce, ściskając opakowanie paracetamolu. Włosy przyprószyła siwizna, plecy zgarbione, a kurtka — ta sama, z ich przeszłości, zniszczona jak jego wzrok. Wyglądał, jakby przez ostatnie lata próbował dogonić coś, co dawno mu umknęło.

Zauważył ją i zastygł:

— Cześć — głos mu zadrżał, jak u chłopca.

— Cześć — odpowiedziała. Spokojnie. Chociaż na moment coś ścisnęło ją w środku, jak po ukłuciu.

Cisza. Jak przepaść. Przeleciały przez nią lata, których nie było. Pytania, których nie zadała. Odpowiedzi, które już nie miały znaczenia.

— Co słychać? — spytał, patrząc w podłogę.

— Termin ważności minął — odpowiedziała z lekkim uśmiechem. Nie złośliwie. Po prostu. Jakby zamykała książkę.

Nie zrozumiał. A może zrozumiał, ale milczał. Tylko spojrzał na nią trochę dłużej, jakby czekał, iż coś doda. Ale Kasia już odwróciła się w stronę półki z ziołami. Powoli. Bez gniewu. Bez bólu.

Dzisiaj zaparzyła herbatę. Wyciągnęła jeszcze jedną puszkę mleka — tę schowaną w najdalszym kącie, z pociemniałą pokrywką i wgnieceniem. Zapach był ten sam — gorzki, nieco stęchły. Ale już nie ranił. Nie wracał przeszłością. Po prostu był faktemKasia uśmiechnęła się do siebie, biorąc kolejny łyk herbaty, i pomyślała, iż może jednak warto spróbować tego nowego waniliowego piernika, który wczoraj przykuł jej uwagę w sklepowej witrynie.

Idź do oryginalnego materiału