Po absurdalnie długim czasie do Polski dotarł film o jednym z najsłynniejszych telewizyjnych detektywów. Ale czy „Detektyw Monk: Ostatnia sprawa” to coś więcej niż sentymentalna podróż?
Nie regulujcie internetów, to żaden błąd, a Serialowa bynajmniej nie oszalała. To właśnie dzisiaj, prawie dokładnie rok i osiem miesięcy po premierze, w Polsce oficjalnie zadebiutował film „Detektyw Monk: Ostatnia sprawa”. Muszę przyznać, iż choćby będąc przyzwyczajonym do opóźnień względem Amerykanów, czuję się tym faktem zaskoczony. Zdążyłem już zapomnieć, iż jedna z moich dawnych serialowych fascynacji w ogóle otrzymała kontynuację po latach, a tu przydarza się okazja, żeby ją zrecenzować w niecałe dwa lata po wszystkich? Co za gratka!
Detektyw Monk: Ostatnia sprawa dostępny w Polsce
Ale żarty na bok, bo mimo absurdu całej sytuacji wypada podziękować serwisowi CANAL+ online, za pomocą którego „Ostatnia sprawa” w ogóle trafiła nad Wisłę. W przeciwnym razie czekalibyśmy jeszcze nie wiadomo ile, bo choć oryginalny „Detektyw Monk” zdążył zwiedzić już w Polsce kilka platform streamingowych (obecnie na SkyShowtime są dostępne cztery pierwsze sezony), to do tej pory nikt nie zainteresował się jego filmową kontynuacją. Najwyższa pora nadrobić zaległości.

Jeśli oryginalny „Detektyw Monk” nie jest wam obcy (a skoro czytacie ten tekst, to zakładam, iż nie jest), to doskonale zdajecie sobie sprawę, iż od zakończenia jego emisji trochę minęło, a świat nie stał w miejscu. Jedną z bardziej znaczących spraw, z jakimi musieliśmy się w ostatnim piętnastoleciu zmierzyć, była pandemia i tak, Adrian Monk (Tony Shalhoub) też ją przeżył. Ba, w nie tak znowu odległych czasach, gdy wszyscy siedzieliśmy w domach i potrzebowaliśmy każdego rodzaju otuchy, zostało to choćby udokumentowane. Ale czemu o tym wspominam?
Detektyw Monk: Ostatnia sprawa – o czym jest film?
Bo choć film o naszym ulubionym detektywie rozgrywa się już w czasach postpandemicznych, zmiana, jaka zaszła w związku z tym również w serialowej rzeczywistości, odgrywa tu istotną rolę, będąc choćby nośnikiem wielu żartów. O dziwo jednak, mimo iż świat, w którym wszyscy używają płynów do dezynfekcji i zachowują dystans, stał się bardziej przyjazny Monkowi, sam Adrian wcale nie jest w nim szczęśliwy. Były detektyw i policyjny konsultant od dawna nie pracuje, jego przyjaciele rozjechali się po całym kraju, a o dawnej chwale przypomina tylko autobiografia, która została właśnie odrzucona przez wydawcę.

Jedyną realną pociechę w tych czasach stanowi dla naszego bohatera pasierbica Molly (znaną z serialu Alonę Tal zastąpiła w tej roli Caitlin McGee z „Mythic Quest”), szykująca się właśnie do wyjścia za mąż. Ślub, który sprowadza z powrotem do San Francisco kilku starych znajomych, zostaje jednak brutalnie zakłócony przez osobistą tragedię, co jak się już pewnie domyślacie, da Monkowi pretekst do ponownego użycia swoich „supermocy”. jeżeli jednak sądzicie, iż osobisty wątek rozpali w naszym bohaterze na nowo dawną motywację, to nic z tego.
Detektyw Monk: Ostatnia sprawa – depresja, nie nostalgia
Musicie bowiem wiedzieć, iż filmowy Adrian Monk różni się dość znacząco od tego znanego z serialu. Owszem, zostały zaburzenia obsesyjno-kompulsyjne, które w połączeniu z detektywistycznym geniuszem uczyniły z niego idealnego Sherlocka Holmesa naszych czasów, ale pasja do działania i chęć rozwikływania kryminalnych zagadek kompletnie się wypaliły. Zresztą nie tylko one, co stanowiło dla mnie podczas seansu pewien problem.
Jasne, okoliczności, które zaszły w czasie naszego rozstania z Monkiem, to dość, żeby się załamać, zwłaszcza iż nie mówimy przecież o postaci charakteryzującej się silną psychiką. Rzecz w tym, iż najważniejszy w filmie motyw depresji głównego bohatera nie otrzymał wystarczającej podbudowy. A iż nie jest to wątek, który można wprowadzić do fabuły ot tak, to choćby mimo znajomości postaci, oraz wiedzy na temat jego licznych traum, lęków i neuroz, całość nie wypada przekonująco.

Tym bardziej iż twórca serialu, a zarazem scenarzysta „Ostatniej sprawy” Andy Breckman do spółki z reżyserem Randym Ziskiem wybrali dość specyficzną metodę portretowania pogarszającego się stanu bohatera. Owszem, jego zmarła żona Trudy (Melora Hardin) pojawiała się już w roli ducha, ale czym innym jest kilka wizji na przestrzeni paru sezonów, a czym innym uczynienie z nich stałego elementu półtoragodzinnego filmu. Porzucenie tego na rzecz np. pogłębienia relacji Monka z Molly, czy choć krótkiego pokazania, jak znalazł się w tym miejscu, wydawałoby się znacznie lepszym pomysłem.
Detektyw Monk: Ostatnia sprawa to siła sentymentu
Inna sprawa, iż ani „Detektyw Monk” nie stał nigdy skomplikowanymi portretami psychologicznymi, ani filmowe kontynuacje hitów sprzed lat nie służą ich budowaniu. Oczekiwanie pogłębionej psychologii może więc być nie na miejscu, w przeciwieństwie do tego, by spodziewać się intrygującej kryminalnej zagadki. Niestety, na tym polu „Ostatnia sprawa” zawodzi chyba najmocniej, tytułowym śledztwem czyniąc pogoń za karykaturalnym najbogatszym człowiekiem na świecie, niejakim Rickiem Edenem (James Purefoy, „Rzym”).
Najlepiej o całej tej historii niech świadczy fakt, iż choć chciałbym coś o niej napisać… to za bardzo nie mam co. Tak naprawdę to nic więcej niż kolejna proceduralna sprawa tygodnia, która przypadkiem rozrosła się z 42 do 97 minut, bo wymagał tego format. Może w bardziej skondensowanej formie broniłaby się lepiej, ale wciąż mam wrażenie, iż gdyby zestawić ją z odcinkami serialu, okupowałaby raczej dolne rejony takiego rankingu. Choć może przemawia przeze mnie sentyment.

Bo koniec końców to właśnie sentyment odgrywa w powrocie „Detektywa Monka” główną rolę, przysłaniając większość wad tej produkcji. Sam widok jak zawsze wspaniałego Tony’ego Shalhouba odgrywającego jedno z wielu natręctw Monka po latach tak, jakby to było wczoraj, wystarcza, żeby zapomnieć o całej reszcie. Dodajmy do tego Natalie (Traylor Howard), kapitana Stottlemeyera (Ted Levine), Randy’ego (Jason Gray-Stanford), czy doktora Bella (Hector Elizondo), wszystkich sprowadzonych pod byle pretekstem, a otrzymamy fan service w pełnej krasie. Ale czy to źle?
Detektyw Monk: Ostatnia sprawa – czy warto oglądać film?
Jako iż z proceduralami byłem zawsze raczej na bakier, a „Detektyw Monk” to pierwszy i w sumie jedyny klasyczny przedstawiciel gatunku obejrzany przeze mnie od deski do deski, jestem ostatnią osobą, która ten pomysł twórców skrytykuje. Zresztą w tym przypadku chyba nikt nie zakładał, iż chodzi o coś więcej. Mieliśmy dostać to, co lubiliśmy przed laty, i tak właśnie się stało – nie ma tu żadnej filozofii.

Jasne, można się do wielu rzeczy przyczepić, wypominać nietrafione pomysły fabularne, słabą zagadkę czy istnie krindżowe zakończenie. Ale gdy film już na otwarcie sięga po najcięższe działa i zalewa widza falą nostalgii, a potem wyprowadza kolejne ciosy prosto w serce, to choćby najtwardsze recenzenckie argumenty nie mają szans się przebić. Dla widzów, którzy nie mieli wcześniej z Monkiem w ogóle do czynienia lub mieli w niewystarczającym stopniu, to z pewnością za mało. jeżeli jednak macie podobnie jak ja, nie wahajcie się i śmiało sięgajcie po „Ostatnią sprawę”. Czar telewizji sprzed lat nie wróci, ale co powspominacie, to wasze.