Ma 30 lat, na koncie wielkie role operowe i robi zawrotną karierę! A teraz podbija świat muzyki rozrywkowej!

glamour.pl 4 godzin temu
Zdjęcie: fot. archiwum prywatne


Ismena Dąbrowska: Skąd Twoje niespotykane imię?

Jasin Rammal-Rykała: Tata jest Syryjczykiem i choć wybrał dla mnie imię, to nigdy nie uczestniczył w moim życiu, dlatego mama spolszczyła jego syryjską wersję – i tak został Jasin. Ludzie często myślą, iż to staropolskie imię. Nigdy nie chciałem się go pozbyć, podobnie jak pierwszego członu nazwiska, które mam po ojcu. Dodałem do niego Rykała po śmierci dziadka, mojego jedynego męskiego autorytetu. Dopiero później uświadomiłem sobie, iż to scenicznie bardzo ładnie brzmi.

Jak odkryłeś muzykę? Albo jak ona odkryła Ciebie?

Tutaj znowu pojawia się mama, która jest skrzypaczką. Przez lata grała muzykę dawną, była w zespole Ars Nova. Jako dziecko chodziłem z nią na próby i wszystkie koncerty. Do któregoś roku życia myślałem, iż wszystkie osoby są umuzykalnione, bo tylko takie znałem (śmiech). Mama gwałtownie zobaczyła, iż sam mam jakieś zdolności i zapisała mnie do szkoły muzycznej, gdzie skończyłem najpierw podstawówkę w klasie gitary klasycznej, później klasę perkusji, a na koniec śpiewu operowego. Już jako dziecko byłem w chórze Teatru Wielkiego – Opery Narodowej Alla Polacca i występowaliśmy w spektaklach obok najlepszych polskich artystów. To dawało mi ogromny fun, gdy biegałem z kolegami po scenie, coś tam śpiewałem, ludzie bili brawa, w dodatku zarabiałem swoje pierwsze pieniądze. Pamiętam, iż któregoś dnia powiedziałem mamie, iż mógłbym to robić całe życie.

Jak wyglądała Twoja droga, by odnaleźć swój głos?

Było to bardzo ciężkie, bo długo miałem mutację. Moim dziecięcym głosem był sopran, teraz jestem basem, więc ta droga była bardzo długa. Nie mogłem śpiewać przez ponad rok, ale tak mnie ciągnęło do opery w tamtym momencie, iż próbowałem naśladować znanych śpiewaków, choć lekarze mówili, iż nie powinienem tego robić, bo wpłynie to na mój własny głos. Nagminnie jednak słuchałem wybitnego śpiewaka Bernarda Ładysza i w którymś momencie mama zorientowała się, iż tak dobrze imituję jego sposób śpiewu, iż musimy zrobić wszystko, żebym poszedł na ten śpiew operowy.

Poza śpiewem nie brałeś niczego innego pod uwagę?

W tamtym momencie nie, chociaż przez moment myślałem, żeby śpiewać rozrywkę, ale moja mama powiedziała stanowcze „nie” (śmiech). To był jedyny raz, bo zawsze dawała mi dużo wolności. Powiedziała, iż po 18. roku życia będę mógł robić, co chcę.

Czemu nie chciała na to pozwolić?

Miała pragmatyczne podejście i uważam, iż to było dla mnie bardzo dobre. Śpiewaków rozrywkowych jest mnóstwo, a dobrych operowych jest o wiele mniej, szczególnie basów. Nie uważam osobiście, iż to jest nisza, to może bardziej polskie podejście, bo np. w Niemczech każde większe miasto ma operę. Jest tam prawie 100 oper, a w Polsce 11.

Jako iż Twoja mama jest związana z muzyką, przestrzegała Cię przed czymś? Miała jakieś rady?

Jest taki popularny koszmar wśród muzyków: gdy wychodzisz na scenę i nie wiesz, co masz zagrać albo zaśpiewać. Stoisz na scenie i nie wiesz, co się dzieje. choćby nie, iż nie masz kostiumu, ale iż orkiestra zaczyna grać, przed tobą pełna widownia, a ty nie wiesz, co masz śpiewać. Dlatego jedyne, co powtarzała mi zawsze mama, to to, żeby być przygotowanym na pierwszą próbę. I mam to do dziś. Znam nie tylko swoją rolę, ale też role innych (śmiech). Wszczepiła mi pracowitość.

Nawet jeżeli opera wciąż w Polsce postrzegana jest jako nisza, mamy fantastyczną reprezentację na świecie. Czy to było dla Ciebie ważne, gdy zaczynałeś?

To bardzo miłe, iż tak mówisz, bo często mam wrażenie, iż nie widzimy tego, jak Polska sobie fantastycznie radzi w tej dziedzinie. Mamy arcymistrza szachowego Jana Krzysztofa Dudę, który – i absolutnie nie ujmuję mu zasług – wydaje mi się, iż jest bardziej znany w społeczeństwie niż Piotr Beczała czy Aleksandra Kurzak, a polscy śpiewacy operowi wyprzedają np. Metropolitan Operę! To trochę jak Dawid Podsiadło wyprzedający Narodowy, bardzo go lubię i cenię, ale nie wiem, czy wyprzedałby Wembley.

Nie doceniamy skali ich sukcesu.

Tak mi się wydaje. Może wynika to z tego, iż opera postrzegana jest jako bardziej niedostępna, niezrozumiała dla wszystkich, ale z drugiej strony nie wszyscy znają też przecież zasady szachów.

Dla wielu osób opera jest snobistyczną i poważną rozrywką. Jak ją widzisz?

Ostatnie trzy lata spędziłem w Szwajcarii i na przedstawienia przychodzi tam bardzo dużo młodych ludzi, pod nich też tworzone są te produkcje. To, co mnie tam uderzyło, to to, iż nikt nie zwraca uwagi na to, jak się ubierasz. Co jest super, bo rozumiem zasady schludności, ale pogubiło nas to, iż ludzie nie chodzą do opery, bo nie mają w co się ubrać albo stresują się, iż nie będą dobrze czy odpowiednio wyglądać. To nie powinno nikogo powstrzymywać przed korzystaniem z tej rozrywki. Zwłaszcza iż w XIX wieku ludzie przychodzili do opery z jedzeniem, krzyczeli, spędzali rodzinnie wieczór w teatrze.

Pamiętasz swój pierwszy występ?

To była opera „Tosca” i byłem dzieckiem z pierwszego aktu. Dali nam papierowe świece i kazali nam się nimi bić, co było dla nas świetną zabawą. Co ciekawe, dopiero po latach na jednym ze zdjęć odkryłem, iż rolę Scarpii śpiewał wtedy Mikołaj Zalasiński, dwie dekady później ja zaśpiewałem z nim „Toscę”, ale już jako Angelotti.

Opera była miłością od pierwszego wejrzenia?

Zakochałem się w atmosferze, która panuje w operze, w powietrzu, które pachnie tam inaczej niż gdzie indziej. To zupełnie inny mikroklimat. Czuć wzniosłość, zwłaszcza w Operze Narodowej, miejscu dla mnie szczególnym. Jeszcze studiując na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina, gdzie skończyłem licencjat i magisterkę na Wydziale Wokalno-Aktorskim, zdałem do Akademii Operowej właśnie przy Teatrze Wielkim – Operze Narodowej. Pięknie nazywa się ją kuźnią talentów. Przyjmują tam osoby z całego kraju, bo to jedyne studio operowe, gdzie zdolnym śpiewakom daje się możliwość pracy z najlepszymi coachami w Europie – nie tylko od śpiewu, ale też aktorstwa, językowymi – oraz umożliwia się występy. To miejsce jest dla wielu trampoliną, bo pozwala na pokazanie się na przesłuchaniach, zaprezentowanie ważnym osobistościom z branży. Szefową Akademii jest Beata Klatka, której kłaniam się nisko, bo robi bardzo dużo dobrej roboty dla świata operowego w Polsce. Dzięki niej zadebiutowałem w Operze Narodowej, a niewielu studentom to się udaje, po czym dostałem zapytanie, czy nie chciałbym pojechać na przesłuchania do Bazylei. W Akademii byłem cztery lata i wiedziałem, iż to jest ten moment. Muszę ruszyć, żeby się rozwijać.

I dostałeś się tam.

Jako jedna z pięciu osób. W studiu operowym Theater Basel spędziłem ostatnie trzy lata i tam mogłem już rozwijać się na najwyższym poziomie, pracując z najlepszymi nazwiskami, szczególnie reżyserami. Zaśpiewałem tam 150 spektakli.

Od niedawna jesteś jednak w Niemczech.

Przeniosłem się z Bazylei do Bremy i jestem teraz w Theater am Goetheplatz, tzw. teatrze kategorii A, na czym bardzo mi zależało. Najwybitniejsze mają oznaczenie A+, później jest A, B, C, D itd., ale co jest super, to właśnie w tych A osoby w moim wieku mogą śpiewać duże role, bo w tych A+ zapraszają do nich już tylko gościnnie najwybitniejszych śpiewaków, więc ty masz malutkie partie, co nie rozwija tak, jak granie dużych ról.

To taka klasyczna droga?

Mam dużo szczęścia, bo jestem basem, których jest mniej niż barytonów, i mój głos się dłużej rozwija. Przede mną jeszcze sporo czasu, żeby śpiewać te najwybitniejsze role. Mogę więc uczyć się cierpliwości, przygotowywać się, a przez to, iż gram naprawdę dużo spektakli, to coraz mniej stresuję się na scenie. Śpiewanie operowe nie polega na tym, jak śpiewasz na co dzień, ale jak śpiewasz, gdy popełnisz błąd albo jesteś chory, czy opanujesz to przed publicznością, czy ten stres cię zje. Umiejętność okiełznania tego widzę właśnie jako fundament rozwoju na mojej operowej drodze.

Jak odnalazłeś się w nowym miejscu?

Na początku było mi tutaj trudno. Zimno, ponuro, szaro, dziewczyna w Warszawie, nie miałem tu nikogo. Znowu wszystko musisz budować od nowa. Ale poziom w teatrze jest bardzo wysoki, ludzie są wybitnie utalentowani. Wszyscy są młodzi, więc też mamy okazję wspólnie piąć się w górę. W dodatku mamy tu małą polską „mafię” (śmiech). Baryton jest Polakiem, asystentka reżyserki Polką, pianistka Polką, dyrygent Ukraińcem, ale studiował w Polsce, więc naszym głównym językiem na próbach jest polski (śmiech). Jest intensywnie, bo mam tylko cztery próby i zaczynamy występy „Cyganerii”. To do tej pory moja największa rola, jedna z głównych. Gdyby nie to, co mama mi wpoiła o tym przygotowaniu i iż zaśpiewałem te 150 spektakli w Bazylei, byłoby mi naprawdę ciężko i bardziej bym się stresował.

Inaczej się śpiewa, gdy bliscy są na widowni?

O wiele lepiej, bo daje się więcej z siebie niż normalnie (śmiech).

A z wielkimi nazwiskami na jednej scenie? Zdarzył Ci się tzw. starstruck?

Miałem ogromne szczęście, iż w ostatnich latach śpiewałem zarówno z Piotrem Beczałą, jak i Aleksandrą Kurzak. I to, co zrobiło na mnie wrażenie w przypadku np. pana Piotra, pokazało jakąś ścieżkę, to to, iż na pierwszej próbie wiedział, jak mam na imię. Jest to najbardziej normalny śpiewak, jakiego w życiu poznałem (śmiech). Ma w sobie naturalność i coś takiego, iż czujesz się przy nim po prostu dobrze, nie ma nic z gwiazdy. Tak samo Mariusz Kwiecień. Po spektaklu w Krakowie podeszliśmy zagadać i zapytał, co teraz robimy, więc powiedzieliśmy, iż przygotowujemy studencką wersję „Don Giovanniego”, który akurat jest najsłynniejszą rolą Kwietnia. Nie tylko przyjechał na naszą próbę, ale też później przyszedł na premierę.

Ostatnio postanowiłeś jednak wejść na drogę, której zabroniła Ci kiedyś mama, czyli zająłeś się muzyką rozrywkową. Skąd taki pomysł?

Przede wszystkim zawsze chciałem być pianistą. Mimo gitary i perkusji najbardziej lubiłem grać na fortepianie, sam się uczyłem i robię to do dziś. Jako dziecko już coś tam komponowałem, pisałem piosenki i wiersze. Teraz, po latach śpiewania w operze, miałem takie poczucie, iż chciałbym zrobić coś swojego, śpiewać swoje teksty, grać swoje kawałki. Zajmowałem się tym po godzinach jeszcze w Bazylei, początkowo dla siebie, aż doszedłem do takiego momentu, iż może warto to gdzieś pokazać, otworzyć się na coś nowego. Zainwestowałem w to swoje pieniądze, nagrałem piosenki. Jedną z nich zaśpiewałem na koncercie dla sponsorów w Bazylei, nie mówiąc nikomu, iż jest moja. Po występie podeszło do mnie kilku Szwajcarów i zapytało, co chcę dalej z tymi utworami zrobić, i finalnie sfinansowali dwa moje teledyski.

„Enjoy The Sound Of Silence” i „Feel This Bass” są czymś zupełnie innym niż to, co robisz na co dzień.

I to mnie bardzo rozwija, choćby nie wyobrażasz sobie, jak mi to pomogło w operze. Strasznie mnie to jara (śmiech). Fajnie jest być szefem wszystkiego, być odpowiedzialnym za to, co wypuszczam. Aktualnie przygotowuję już kolejne piosenki i chciałbym jedną zaśpiewać po polsku, bo do tej pory nagrywałem po angielsku. Tak iż dużo będzie się działo w 2025 roku.

Twoje marzenia związane są dziś z operą czy właśnie z muzyką rozrywkową?

Gdy ludzie pytają mnie, na jakiej scenie operowej chciałbym zaśpiewać, zawsze mówię, iż to nie jest dla mnie istotne. Dla mnie najważniejsze jest to, iż jak kiedyś umrę i ktoś puści moje nagranie, powie: „O, to jest Jasin”, iż mój głos pozostanie rozpoznawalny.

*Wywiad pochodzi z magazynu GLAMOUR 02/2025.

Idź do oryginalnego materiału