Mateusz Motyka o swoim horrorze muzycznym „MIŁO.”. „Poszedłem na całość” [WYWIAD]

film.org.pl 1 dzień temu

Łukasz Budnik: Skąd pomysł na to, aby połączyć film muzyczny i horror?

Mateusz Motyka: Od zawsze fascynowało mnie kino gatunkowe i jego konwencje, z którymi możemy grać – korzystać z nich i świadomie je łamać. Zawieszony w szarej strefie – z nowelą w pełnometrażowym filmie fabularnym na koncie, a jeszcze przed własnym debiutem – w pewnym momencie doszedłem do wniosku, iż chcę zaryzykować i połączyć dwa pozornie niepasujące do siebie światy: gatunki, które kocham – horror i musical. I właśnie to zaiskrzyło. Ten kontrast dawał mi największą frajdę z procesu tworzenia. Na każdym etapie to połączenie gatunków mówiło mi, iż to dobry kierunek.

zdj. Magdalena Franczuk

Najpierw miałeś pomysł na fabułę, stronę wizualną? A może zaczęło się od spotkań z zespołem DWAKA?

Zacząłem od fabuły. Chciałem opowiedzieć o żałobie po stracie przyjaźni. Jakoś uporać się z problemami zamykając je w gatunku. Pierwszy pomysł, który wpadł mi do głowy, to scena, w której Maks zatrzymuje Kubę w drzwiach. Pierwotna wersja tekstu powstała już cztery lata temu. Oglądałem wtedy Nawiedzony dom na wzgórzu Mike’a Flanagana, a finałowa scena pierwszego odcinka na była jedną z inspiracji. Często o niej myślę.

Jeżeli chodzi o formę – kocham czarno-białe kino. Jako młody twórca chcę robić kino gatunkowe, ale jest to – szczególnie w Polsce – zabieg ryzykowny. Na przekór wszystkim postanowiłem pójść w gatunek i czerń-biel, którą mi odradzano. Gdy mogłem decydować sam, poszedłem na całość, dokładnie tak, jak czułem.

Zespół DWAKA, choć znam się z tym duetem: Karoliną Stafiej i Mateuszem Klimkiem od lat, pojawił się na późnym etapie. Dopiero gdy miałem skróconą wersję scenariusza – bo wcześniej powstał o wiele dłuższy, niemal pełnometrażowy – usłyszałem wersję demo Ogólnie Szkoda Mi i spytałem, czy mógłbym się nim zainspirować. Od tego momentu pracowaliśmy razem.

W rolach głównych w Twoim filmie występują Maciej Pawlak i Masza Wągrocka, którzy mają kolejno doświadczenie teatralne i ekranowe. Czy były to upatrzone nazwiska, czy może zostały wyłonione w castingu?

Były to upatrzone osoby. Nie przepadam za castingami i odzywam się do tych osób, z którymi chciałbym rzeczywiście wejść na plan. Z Maszą miałem przyjemność rozwijać inny projekt gatunkowy – łączący horror z czymś równie nietypowym co musical – który ostatecznie nie doszedł do skutku. Dzięki tej współpracy łatwiej było mi zaproponować jej udział w tym krótkim metrażu.

Maciej Pawlak pojawił się później. Znałem go z teatralnych legend, ale dopiero gdy na YouTubie usłyszałem, jak w Studiu Accantus śpiewa piosenkę z jednego z moich ulubionych seriali SMASH pt. Broadway wzywa mnie (org. Broadway, Here I Come!) i zachwyciło mnie jego wykonanie. Zdobyłem numer Maćka i umówiłem się na spotkanie, gdzie poczułem, iż dobrze się dogadujemy. Już po tej kawie nie miałem wątpliwości, a w przekonaniu o obsadzeniu go utwierdziła mnie jego rola Jonathana Larsona w Tick, Tick… Boom!. Jestem bardzo zadowolony z aktorów i całej ekipy – nigdy nie miałem tak dobrej współpracy na planie.

zdj. Magdalena Franczuk

Z większym stresem wiązała się dla Ciebie kooperacja z aktorem debiutującym na ekranie, czy doświadczoną już aktorką?

Na początku kooperacja z każdym aktorem jest dla mnie stresem, ale udaje się to przeskoczyć, gdy zostaje nawiązana nić porozumienia. Maciek scenicznie jest bardzo doświadczonym aktorem – zaczynał już jako nastolatek. To jego debiut ekranowy i jako reżyser chcę się pod tym podpisywać. I Masza, i Maciek już pierwszego dnia pokazali mi, iż wszyscy możemy sobie zaufać. W dodatku do studia udało nam się wejść dzień przed zdjęciami (nagraliśmy wszystkie sceny audio), co pozwoliło nam zgubić stres tego faktycznego pierwszego dnia planu.

A ile dni zdjęciowych mieliście?

Łącznie sześć dni. Co ciekawe, pierwsze ujęcie w filmie to ostatnie nakręcone – i z nim związał się największy stres.

Którego dnia kręciliście scenę kulminacyjną, w której Maciek odsłuchuje kluczowego nagrania? Gdy oglądałem film, miałem wrażenie, iż był to szczególnie wymagający moment.

To była trzecia noc.

Na ile ta scena była improwizowana, a na ile Maciek podążał za Twoimi wskazówkami?

Nie chciałem mu dużo narzucać. Na planie pierwszy raz usłyszał zmontowaną wersję nagrania i chciałem, żeby skupił się na tym, co najważniejsze – na emocjach. Już w trakcie zdjęć wiedziałem, iż efekt końcowy był choćby czymś więcej, niż oczekiwałem. To było wyzwanie dla Maćka i dla nas wszystkich, ale ryzyko się opłaciło. Już na planie widziałem łzy w oczach członków ekipy.

To nagranie brzmi tak naturalnie, jakby było w całości improwizowane. Jak wyglądał proces jego tworzenia?

Mieliśmy scenariusz, który zakładał wszystkie najważniejsze elementy. Nagraliśmy kilka wariantów – na początku blisko scenariusza, później z większą ilością improwizacji (to tam pojawił się żart Maksa [Tomka Włosoka] o Eurowizji). Później zmontowałem to, łącząc scenariusz z improwizacją aktorów, i udało się uzyskać naturalność nagrania.Wiedziałem, iż ta scena zadziała i poruszy widzów tylko wtedy, jeżeli będzie maksymalnie prawdziwa – oszczędna, intymna, bez nadmiaru reżyserskich „gestów”. Chciałem, żeby miała w sobie coś z rozmów, które każdy z nas kiedyś przeprowadził – szczerych, trudnych, często spóźnionych. To nie miała być scena, w której „coś się gra” – tylko moment, który się wydarza. I myślę, iż właśnie ta prostota i naturalność dały jej siłę.

Przejdźmy do scen muzycznych. Czy wszystkie piosenki zostały wykonane na planie?

Tak, ważna była dla nas naturalność. Jam session nagrywaliśmy na żywo, łącząc dwa style nagrań – ogólne z pomieszczenia i skupione na Maćku i Maszy. Finałowe Miło nagraliśmy na planie, ale część piosenki musieliśmy zrealizować w studiu.

zdj. Magdalena Franczuk

Czy sam masz doświadczenie muzyczne?

Dopiero je zdobywam, bo praca w świecie muzyki od zawsze była moim marzeniem. Za teksty piosenek odpowiadają Karolina Stafiej i Mateusz Klimek, zaś za aranżację i reżyserię muzyczną – Kasia Kessling z Accantusa. Stworzyła aranżacje utworów, które oryginalnie były muzyką elektroniczną. Bez niej by się to nie udało i cieszę się, iż miałem na kim polegać.

Wspomniany Mateusz Klimek był też autorem zdjęć, prawda?

Tak. Do tego razem montowaliśmy i był odpowiedzialny za efekty specjalne.

Czy planując zdjęcia, inspirowaliście się innymi dokonaniami?

Na pewno trzeba przywołać Pawła Pogorzelskiego, dużą inspiracją było też The Lighthouse Eggersa (czy Hereditary Astera) oraz stare polskie kino (Do widzenia, do jutra Morgensterna). Z Mateuszem pracowaliśmy bardzo blisko i wymienialiśmy się pomysłami.

Podczas naszej rozmowy wspomniałeś o tym, iż pierwotnie miałeś materiał na pełny metraż. Czy skrócenie scenariusza wiązało się z usunięciem całych wątków?

Kwintesencja wątku Kuby jest w gotowym filmie. W dłuższej wersji scenariusza mieliśmy rozbudowany wątek Róży, o wiele bliższy bohaterce, pokazujący jej stronę historii, oraz wątek nacisków świata zewnętrznego na bohaterów.

Czy pisząc scenariusz, bazowałeś na osobistych doświadczeniach?

Każdy z bohaterów w jakimś stopniu odzwierciedla moje przeżycia i po trochu jest mną. To bardzo intymny, osobisty film.

Jakie emocje czujesz, mogąc pokazać gotowy film widzom?

Jako fan George’a Lucasa nie jestem pewien, czy taki film da się kiedykolwiek naprawdę skończyć (śmiech). Choć jestem perfekcjonistą, wiem, iż w pewnym momencie trzeba po prostu wypuścić film w świat. Przed pokazem na Młodzi i Film w Koszalinie byłem mocno zestresowany, ale dzięki uprzejmości kinooperatorów udało się nam obejrzeć film noc wcześniej – i usłyszeć, jak brzmi. To dało mi trochę spokoju… przynajmniej do momentu, w którym trzeba było wyjść do ludzi i spotkać się z widzami twarzą w twarz.

Czy masz już plan na kolejne projekty?

Mam kilka pomysłów i kilka tekstów – na przykład świąteczne kino zemsty i horror dla dzieci – niedługo będziemy wchodzić w nowy projekt, a jedną z możliwości jest rozwinięcie MIŁO.

I byłaby to docelowa wersja?

Tak. Wtedy prawdopodobnie przedstawialibyśmy to jako pełnometrażowy film. Rozbudowałbym wątek Róży i świata otaczającego bohaterów. Mamy kilka utworów, które marzę, by przenieść na ekran.

Jeszcze jedno pytanie – czy tworzyłeś ten film, mierząc w konkretne emocje, które chciałeś wywołać u widzów?

Zakładałem pewne emocje, które mają wywoływać sceny. Jak do tej pory udało się to, co przewidywaliśmy. Liczę jednak także na interpretacje widzów – w końcu każdy z nas odbiera film poprzez pryzmat własnych przeżyć: tych chwil, w których odrzucaliśmy lub sami zostaliśmy odrzuceni.

Tak jak pisałem w recenzji – dla mnie najbardziej przerażająca jest niewiedza bohatera o tym, co stałoby się, gdyby w kluczowym momencie zachował się inaczej.

Tak, to prawdziwa tragedia Maksa i Kuby – „co by było, gdyby?”.

Idź do oryginalnego materiału