Mężatka, która żyje na własną rękę

newskey24.com 3 dni temu

Dzisiejszego ranka spotkałem się z historią, która mnie zastanowiła. Spotkałem panią Zofię z sąsiedztwa. Stała na moim progu z siatką w ręku, potrząsając głową ze zdumieniem.

„Witaj! Wytłumacz mi, Kazimierzu, jak to rozumieć?” zagaiła. „Żonaty jesteś czy nie? Widziałam wczoraj Bogdana wychodzącego z twojego mieszkania, a dziś rano spotkałam go przy metrze z jakąś blondynką!”

Westchnąłem, odłożyłem gazetę i zaprosiłem ją do kuchni. Akurat woda na herbatę się gotowała.

„Siądź, pani Zofio. To wszystko jest mniej proste, niż się wydaje. Tak, Bogdan jest moim mężem. Oficjalnie. Pieczątka w dowodzie już siedem lat. Ale mieszkamy osobno. Każde we własnym mieszkaniu.”

„Jak to osobno?” sąsiadka opadła na krzesło, wyraźnie szykując się na dłuższe spotkanie. „Jakaż to rodzina? I po co w ogóle brałaś ślub?”

Postawiłem przed nią filiżankę herbaty i usiadłem naprzeciw. Za oknem mżył październikowy deszcz. Krople spływały po szybie jak łzy. Właśnie w taką pogodę siedem lat temu składaliśmy papiery w urzędzie stanu cywilnego.

„Poszłam za mąż z miłości, oczywiście! Myślałam, iż będziemy żyć jak każda normalna rodzina. Dzieci, działka, wspólne gospodarstwo. Chyba żart!” Uśmiechnąłem się gorzko. „Po pół roku zrozumiałem, iż jesteśmy zupełnie różnymi ludźmi. On uwielbia hałaśliwe imprezki, ja cenię ciszę. On rozrzuca rzeczy, ja mam potrzebę porządku. On potrafi tydzień nie wziąć prysznica, a ja bez niego ani jednego dnia.”

„To się rozejdźcie!” machnęła ręką pani Zofia. „Po co się męczyć?”

„A tutaj zaczyna się cała zabawa. Rozwieść się nie możemy. Mieszkanie mamy jedno, wspólne, sprywatyzowane jeszcze przed ślubem. Kupowaliśmy je razem, płaciliśmy po połowie. Bogdan mówi: jeżeli się rozwiedziemy, mieszkanie trzeba sprzedać, podzielić pieniądze. Ale dokąd pójść? Wynajmować? Przecież nie jesteśmy już młodzi. Ja mam czterdzieści trzy, on czterdzieści pięć. Gdzie znaleźć tyle złotych na czynsz?”

Pani Zofia zamyśliła się i skinęła głową. Problem był jej jasny.

„I co sobie wymyśliliście?”

„Właśnie to. Bogdan mieszka w tym mieszkaniu, a ja kupiłam sobie małe kawalerko na peryferiach. Tanie, ale własne. Spłacam kredyt, ale przynajmniej nikt mi nie przeszkadza. On czasem zagląda do mnie, gdy mu nudno w domu. Posiedzimy, pogadamy jak starzy kumple. Potem wraca do siebie.”

„I długo tak będziecie żyli?” sąsiadka patrzyła na mnie z ciekawością. Wyglądałem zmęczony, ale spokojny.

„Nie wiem. Jak na razie mi to odpowiada. Oficjalnie jesteśmy mężem i żoną, nie trzeba zmieniać dokumentów, w pracy nikt się nie czepia. A tak naprawdę każdy żyje własnym życiem.”

Gdy pani Zofia wyszła, długo siedziałem przy oknie, dopijając wystygłą herbatę. Deszcz wzmógł się, a w jego szumie słyszały się głosy przeszłości.

Poznaliśmy się z Bogdanem w pracy. On był wtedy kierownikiem działu zaopatrzenia, ja główną księgową. Wysoki, postawny, z dobrymi oczami i ujmującym uśmiechem. Od razu poczułam do niego sympatię.

„Kazimiero Stanisławo, czy nie zechciałabyś mi dotrzymać towarzystwa w przerwie obiadowej?” podszedł pewnego pamiętnego czwartku. „Znam świetną knajpę niedaleko.”

Zgodziłam się. Było jeszcze drugie spotkanie, trzecie. Bogdan okazał się wspaniałym rozmówcą, oczytanym, znającym się na sztuce. Gadaliśmy o książkach, filmach, podróżach.

„Tak mi z tobą lekko” wyznał po miesiącu spotkań. „Rozumiesz mnie w pół słowa.”

I ja też czułam się z nim dobrze. Po rozwodzie z pierwszym mężem minęło już pięć lat i prawie straciłam nadzieję na spotkanie bratniej duszy.

Bogdan był rozwiedziony, bezdzietny. Mieszkał sam w trzypokojowym mieszkaniu odziedziczonym po rodzicach.

„Za duże dla jednej osoby” narzekał. „Sprzedać się nie decyduję, jednak rodzinny dom.”

Pół roku się spotykaliśmy, potem Bogdan oświadczył się. Wesele było skromne, tylko najbliżsi przyjaciele i rodzina.

Pierwsze miesiące wspólnego życia minęły jak we mgle. Wydawało się, iż wszystkie problemy da się rozwiązać, a różnice zdań to błahostki.

Ale z czasem błahostki przeistaczały się w poważne sprzeczności.

„Bogdanie, no nie można rzucać brudnych naczyń w zlewie!” oburzałam się po raz kolejny, patrząc na górę nieumytych talerzy.

„Spokieju, jutro umyję” mąż opędzał się ręką, wpatrzony w telewizor.

„Jutro, pojutrze… A potem te naczynia pokrywa się tłuszczem i nie da się ich domyć!”.

„Jesteś zbyt wymagająca. Odetchnij trochę.”

Ale ja nie potrafiłam odetchnąć. Bałagan w domu działał na mnie przygnębiająco. A Bogdan, przeciwnie, w czystości i porządku czuł się jak w sklepie.

„Jak w gabine
Od lat prowadzę ten osobisty dziennik, a dziś Walentyna Stanisławska, sąsiadka z trzeciego piętra, wtargnęła ze swoją siatką w ręku i takim samym pytaniem na ustach: „Irenko, jak to adekwatnie jest? Ten twój Sergiusz mąż czy nie mąż? Widziałam go wczoraj wychodzącego od ciebie, a dziś rano przy metrze z jakąś jasnowłosą kobietą!” Zaprosiłem ją do kuchni, gdyż czajnik już gwizdał. Usiadła ciężko na krześle, oczekując wyjaśnień. Przyznaję, fakty są zawiłe: tak, Sergiusz jest moim prawnym mężem już siódmy rok, pieczątka w dowodzie osobistym to potwierdza. ale mieszkamy osobno. Każde w swoim mieszkaniu. Walentyna aż podskoczyła: „Jak to osobno? Co to za małżeństwo? Po co wychodziłaś?” Nalałem jej herbaty i wspomniałem tę październikową słotę sprzed lat, gdy składaliśmy wniosek w urzędzie stanu cywilnego. „Wyszłam z miłości, naturalnie. Marzyłam o normalnym życiu: dzieci, dom pod Warszawą, wspólne obowiązki. Ale już po pół roku przyszło olśnienie: jesteśmy jak woda i ogień. On kocha gwar i imprezy, ja cenię ciszę. On bałagani, ja uwielbiam porządek. On tydzień potrafi obyć się bez mydła, ja bez prysznica ani rusz.” „Więc się rozejdźcie!” machnęła ręką sąsiadka. „Po co się męczyć?” Wytłumaczyłem, iż to właśnie stanęło na przeszkodzie: nasze mieszkanie w centrum, sprywatyzowane przed ślubem, kupione za wspólne oszczędności. „Sergiusz twierdzi słusznie: rozwód oznaczałby przymus sprzedaży i podział gotówki. A gdzieżbyśmy potem mieszkali? Na wynajem? W naszym wieku ja mam czterdzieści sześć, on czterdzieści dziewięć to finansowa przepaść.” Walentyna skinęła zrozumieniem. „I co zrobiliście?” Spojrzałem za okno na jesienną mżawkę. „Osiągnęliśmy porozumienie: on zostaje w mieszkaniu rodziców, a ja kupiłem małą kawalerkę na Woli. Taniutką, ale swoją. Spłacam kredyt hipoteczny, ale mam spokój. Odwiedza mnie czasem, gdy poczuje się zbyt samotny. Pijemy herbatę, rozmawiamy jak przyjaciele. Potem wraca do siebie.” „I długo tak będziecie?” Walentyna wpatrywała się we mnie ciekawie. W jej wzroku dostrzegłem współczucie. „Nie wiem. Na razie nam pasuje. Oficjalnie jesteśmy małżeństwem, unikamy kłopotów z papierami, w pracy nikt nie docieka. W praktyce każdy żyje po swojemu.” Po jej wyjściu długo patrzyłem przez okno, dopijając stygnącą herbatę. Deszcz wzmagał się, a w jego szumie dźwięczały echa minionych dni. Poznaliśmy się z Sergiuszem w firmie. On kierownikiem zaopatrzenia, ja główną księgową. Wysoki, postawny, o ciepłym spojrzeniu i ujmującym uśmiechu. Podbił moje serce niemal od razu. „Irena Tomaszewska, czy zechciałabyś dotrzymać mi towarzystwa podczas przerwy obiadowej?” zapytał pewnego pamiętnego czwartku. „Znam niedaleko świetną kawiarnię”. Poszliśmy. Potem kolejne spotkania. Sergiusz okazał się błyskotliwym rozmówcą, oczytanym, znającym się na sztuce. Gadaliśmy godzinami o literaturze, filmach, podróżach. „Czuję się przy tobie tak lekko”, wyznał po miesiącu znajomości. „Rozumiesz mnie bez słów.” Ja również czułam się przy nim swobodnie. Mijało pięć lat po rozwodzie z pierwszym mężem, a ja już traciłam nadzieję na spotkanie bratniej duszy. Sergiusz też był po rozwodzie, bezdzietny. Mieszkał sam w trzypokojowym lokum podarowanym przez rodziców. „Za duże, zbyt puste”, żalił się. „Ale sprzedać? To w końcu rodzinny dom”. Sześć miesięcy później oświadczył się. Ślub wzięliśmy skromnie, tylko najbliżsi. Pierwsze wspólne miesiące upłynęły w euforii. Zdawało się, iż wszystkie trudności da się przeskoczyć, a spory to drobiazgi. ale z czasem właśnie te drobiazgi przeradzały się w przepaść. „Sergiuszu, nie zostawiaj brudnych naczyń w zlewie!” raz po raz wybuchałem, patrząc na stos talerzy. „Daj spokój, umyję jutro”, ucinał, wpatrzony w telewizor. „Jutro? Pojutrze? A potem ten tłusty osad zastyga na amen!” „Jesteś zbyt wymagająca. Odpuść trochę”. Ale nie potrafiłem odpuścić. Bałagan w domu przygniatał mnie. Sergiusz zaś w sterylnej czystości czuł się jak w obcej pieleszach. „Jak w szpitalu u ciebie”, narzekał. „Wszystko zdezynfekowane, zero życia. Dom powinien być przytulny!” „Przytulny nie znaczy brudny!” Kłótnie nasilały się. Raz o garnek, innym razem o porozrzucane skarpety, wreszcie o nocne wizyty jego znajomych. „Nie wytrzymam tak dłużej”, wyszeptałem do mojej siostry Ani przez telefon. „On i ja to dwa różne światy”. „Spróbuj się dopasować”, doradzała. „Mężczyźni tacy są. Mój Piotrek też nie ideał”. ale żadne dopasowanie się nie udawało. Fizycznie nie mogłem znieść nieporządku, Sergiusz podporządkować się zasadom. Punktem kulminacyjnym stała się wizyta jego starego kumpla, Marka, przybyłego z Gdańska. Miał zostać dwa dni, a zasiedział się na tydzień. „Sergiuszu, przecież widzisz, iż nie potrafię tak żyć!”, ledwie powstrzymywałem łzy. „On pije od rana, pali w mieszkaniu, puszcza muzykę na
Mrugając w ciemności, Irena gładząc mruczącego Mruczka pod pachnącą świeżością deszczu czuła ulgę, iż ich życie jak pogoda w końcu znalazło własny, spokojny rytm.

Idź do oryginalnego materiału