Mroczne sekrety na farmie: sabotowanie z wewnątrz

newsempire24.com 20 godzin temu

Dzisiaj znów pisałam w swoim dzienniku, choć wcześniej nie miałam do tego głowy. Wszystko zaczęło się tamtej nocy, gdy ostry zapach spalenizny wtargnął do naszego domu jak złodziej, który nie puka, ale wyważa drzwi.

Grzegorz zerwał się z łóżka, a jego serce biło tak gwałtownie, jakby chciało wyrwać się z piersi. Noc była dziwnie jasna – migotliwe, niepokojące światło oświetlało pokój, rzucając długie cienie na ściany. Pobiegł do okna i stanął jak wryty. Paliło się. Nie tylko płonęło – wszystko pochłaniał żarłoczny, wściekły ogień. Obora, stare narzędzia, jego marzenia, wspomnienia… Wszystko znikało w płomieniach.

Serce zamarło mu na chwilę, a potem zaczęło łomotać w gardle. Zrozumiał od razu – to nie był wypadek. To był podpalenie. Ta myśl bolała bardziej niż same płomienie. Pierwszy odruch był zwierzęcy: położyć się, zamknąć oczy i pozwolić, by wszystko spłonęło. W końcu i tak już stracił wszystko.

Ale wtedy usłyszał przeraźliwy ryk krów. Jego zwierząt, które go żywiły, które dawały mu siłę, by iść dalej. Były uwięzione w środku. Z rozpaczy narodził się gniew. Grzegorz wybiegł z domu, chwycił po drodze siekierę i ruszył w stronę obory. Drewniane wrota już płonęły, a gorący podmuch parzył twarz.

Kilka uderzeń i rygle puściły. Wrota otworzyły się na oścież, uwalniając przerażone stado. Krowy, rycząc i przepychając się, pognały w najdalszy kąt pastwiska, uciekając przed piekłem.

Gdy były już bezpieczne, Grzegorz opadł z sił. Oparł się o zimną, wilgotną ziemię i patrzył, jak ogień pożera dziesięć lat jego życia. Dziesięć lat pracy, bólu i nadziei. Przyjechał tu sam, bez grosza przy duszy, z jedynie ślepą wiarą w siebie. Pracował do uporczywego zmęczenia, aż do potu czoła. Ale ostatnie lata były prawdziwą klęską: susze, choroby bydła, konflikty z wioską.

A teraz… ostatni cios. Podpalenie.

Gdy Grzegorz siedział tam, pogrążony w gorzkich myślach, zauważył ruch wśród dymu i płomieni. Dwie sylwetki, niczym cienie, poruszały się z zadziwiającą sprawnością. Kobieta i nastolatek. Nosili wodę, sypali piasek, gasili płomienie starymi kocami. Jakby dokładnie wiedzieli, co robią.

Grzegorz patrzył na nich oszołomiony, aż w końcu otrząsnął się i pobiegł im pomóc. Bez słów, rozpaczliwie, walczyli z ogniem, aż ostatni płomień zgasł. Padli na ziemię wyczerpani, poparzeni, ale żywi.

—Dziękuję —wysapał Grzegorz, łapiąc oddech.

—Nie ma za co —odpowiedziała kobieta. —Jestem Anna. A to mój syn, Darek.

Usiedli przy zwęglonych resztkach obory, gdy świt malował niebo delikatnymi, niemal kpiącymi barwami.

—Może… potrzebujecie pracy? —zapytała nagle Anna.

Grzegorz zaśmiał się gorzko.

—Pracy? Teraz jest jej na lata… ale nie mam czym płacić. Myślałem, żeby wszystko sprzedać. Wyjechać.

Wstał i powoli przeszedł się po podwórku. W jego zmęczonym umyśle zakiełkowała szalona myśl, zrodzona z rozpaczy i dziwnej nadziei.

—Wiecie co? Zost—Zostańcie i pilnujcie gospodarstwa, a ja pojadę do miasta, może uda mi się znaleźć kupca choćby na tę ziemię.

Idź do oryginalnego materiału