TTTRRRAAAGGGIIICCC
Academy
wydanie własne, 2025
W pewnym momencie cała ta zabawa w eccojams – czyli w to spowolnione, rozmyte, melancholijne cięcie popowych sampli – przestaje być memem i zaczyna być językiem. TTTRRRAAAGGGIIICCC, producent z Poznania, zna ten moment aż za dobrze. „Academy” to płyta, którą spokojnie mógłbyś puścić na afterze po koncercie Oneohtrix Point Never i sprawdzić, kto z ludzi wciąż zostaje na parkiecie, a kto wychodzi, mrucząc coś o „za długich echach”.
Czujemy się jak ten facet z okładki, prawdopodobnie autor niniejszego albumu – bez twarzy, jakby wyrwanej z tutoriala do Photoshopa, jak z jakiegoś zapomnianego miejsca na dysku z 2009 roku. I tak właśnie brzmi ta muzyka – jak folder, którego nigdy nie chciałeś otworzyć, ale jednak otwierasz, i przez chwilę patrzysz na rozmyte zdjęcia, których choćby nie pamiętasz, iż zrobiłeś.
Tracklista przypomina playlistę do mixtape’u, który ktoś nagrał ci na wakacjach, tylko iż wrzucił tam jeszcze glitch, patynę VHS i trochę za dużo pogłosu. Zgodnie z najlepszymi tradycjami stylu, mówiącymi, iż eccojams nigdy nie były o szybkim zadowoleniu, na „Academy” pop rozkłada się w słuchawkach i nagle staje się bardziej intymny niż kiedykolwiek. Jest w tym wszystkim też coś przewrotnego, bo TTTRRRAAAGGGIIICCC bierze znane rzeczy („Ain’t No Sunshine”, „Who Am I?”), spowalnia je, zamazuje, odcina od kontekstu, po czym rzuca nam je z powrotem, jakby pytał: no i co teraz?
To przecież wciąż pop. Ale już nie do końca twój. „Academy” to płyta dla ludzi, którzy uważają, iż estetyka eccojams to coś więcej niż estetyka. I wiedzą, iż nostalgia nie musi być ładna, żeby działała. Wystarczy, iż jest.
Sam, w pustym akademiku, późną nocą, z jednym głośnikiem bluetooth i niepokojem w klatce piersiowej – z tym albumem łatwo do tego powrócić.
YORBA
Yorba
wydanie własne, 2020
We Wrześni wszystko dzieje się trochę wolniej niż w Poznaniu, ale kiedy już coś się wydarzy, to zwykle porządnie. Wydana przed pięcioma laty debiutancka płyta Yorby jest tego przykładem. I dowodem na to, iż rock – choćby ten najprostszy, w radiowo-przebojowej konstrukcji – przez cały czas potrafi wywołać coś więcej niż tylko tupanie nóżką.
Może to kwestia tej wrzesińskiej odwagi: trochę upartych owiec jak z okładki, trochę drżenia z „Drżenia”, a trochę owej finalnej „Furii cierpliwego człowieka”. Yorba to zespół, po którym na pewno nie słychać kompleksów. Wręcz przeciwnie – w każdym refrenie i w każdej gitarowej zagrywce (a mają ich całe naręcza) czuć, iż wiedzą, czego chcą.
Zresztą widać, iż to ekipa zgrana nie tylko z nut, ale i z próbowni – takie rzeczy poznaje się po szczegółach, po tym, jak wchodzą w refren bez mrugnięcia, jak wyłączają wzmacniacze dokładnie w tym samym momencie, jak patrzą na siebie przez dym papierosów, kiedy perkusista trochę za wcześnie kończy utwór.
Dziwne więc, iż kapela wokalisty Kamila Szpechta, gitarzystki Kariny Szpecht, gitarzysty Pawła „Malutkiego” Wielocha, basisty Henryka Harendarza i perkusisty Piotra „Czakiego” Plucińskiego przeszła tak niezauważona. Niby tylko nawiązują do klasyki typowo popowego rocka z polskich lat dziewięćdziesiątych, ale robią to tak, iż nikt nie nazwie ich muzealnikami.
„Yorba” to płyta melodyjna, ładna, ale wciąż zdolna kłuć w palce. I choć „Miłość?” pada tu w tytule z pytajnikiem, to sama muzyka już tych pytajników nie potrzebuje. Yorba mówi: to nasza Września, nasze piosenki, nasza wiara, nasze tęsknoty i nasza furia. jeżeli brakuje ci dziś muzyki, która potrafi podnieść cię z krzesła, choćby jeżeli wcześniej zapomniałeś, iż można wstać – ta ekipa przychodzi ci to przypomnieć.
ZŁE TORY
Chlory
wydanie własne, 2025
Trup gliny. Na kafelkach krew, klucze, pistolet. I już wiadomo, iż to nie będzie muzyka dla tych, którzy grzecznie kłaniają się przed posterunkowym. Złe Tory to poznańscy załoganci, którzy weszli na punkową scenę z prędkością rozjuszonego tramwaju, który stracił hamulce i zaraz wyląduje na elewacji knajpy gdzieś na Świętym Marcinie.
Płyta ma sześć kawałków, z czego najdłuższy trwa… minutę i dwadzieścia osiem sekund. Najkrótszy – ledwie jedenaście. Ale nie daj się zwieść tym liczbom, bo w tych paru minutach jest więcej wściekłości niż w pałce, która właśnie pierwszy raz uderza w tarczę.
Punk? Hardcore? A może comedy grind? Sami podpisują się tagiem „rozkurwiel” – i rzeczywiście to chyba najuczciwsze określenie. „Chlory” brzmią jak próbka z piwnicznej sesji na Jeżycach, kiedy nagle ktoś wpada na pomysł, żeby nagrać demówkę telefonem i od razu wrzucić ją na Bandcampa. Wszystko podane z poczuciem humoru, ale takim, które ma więcej wspólnego z policyjnym raportem po zamieszkach aniżeli z kabaretem.
Krzyki, jazgot gitar, perkusja wypruwająca flaki – i nagle cisza. Tak kończy się każdy z tych miniaturowych manifestów. Jakby nagle ktoś walił w drzwi i trzeba było zwijać graty. To jak w tej historii o grupie chłopaków w kapturach, którzy obrzucali radiowóz pustymi butelkami – śmiali się tak głośno, iż było to bardziej muzyką niż hałasem. Złe Tory nagrały brudną, duszną i niepewną noc. A potem jeszcze pięć innych.
I warto docenić, iż nie jest to tylko prymitywna beka z systemu. Gdzieś pod tymi wszystkimi chamskimi wrzaskami i krótkimi, ciętymi riffami czai się smutek – smutek człowieka, który wie, iż tory zawsze prowadzą do tego samego końca. Ale póki co, można na nich przynajmniej zrobić trochę rozgardiaszu. Lepiej na złych torach niż wcale.