"Obcy: Ziemia" to najlepsze, co przydarzyło się serii od czasu filmu Ridleya Scotta – recenzja serialu FX

serialowa.pl 2 godzin temu

Już 13 sierpnia na platformie Disney+ odbędzie się dwuodcinkowa premiera serialu „Obcy: Ziemia”. Czy wyczekiwany tytuł spełnił wysokie oczekiwania? O tym w naszej przedpremierowej (i bezspoilerowej) recenzji.

2025 rok może przejść do historii telewizji jako ten, w którym słynny „peak” zaliczyło science fiction. Nie dość iż wyborne powroty miało m.in. „Rozdzielenie„, „Fundacja„, gwiezdnowojenny „Andor” i „Black Mirror„, to przed nami potencjalne perełki pokroju „Neuromancera„, „Blade Runnera 2099” czy – szykowanego przez twórcę „Breaking Bad” – enigmatycznego „Pluribusa„. Może i mamy dopiero początek sierpnia, ale ja już wiem, iż żaden z tych seriali nie osiągnie tego samego poziomu, co „Obcy: Ziemia„.

Obcy: Ziemia – o czym jest serial z kultowego cyklu?

8-odcinkowy projekt FX (widziałem przedpremierowo sześć z nich), w Polsce dostępny na Disney+, którego twórcą jest Noah Hawley („Fargo”, „Legion”), to pierwsza odsłona legendarnej franczyzy w wydaniu telewizyjnym. Jest to też pierwszy raz, gdy tytułowy obcy zostawia przestrzeń kosmiczną na rzecz naszej planety. Bo widzicie, myk polega tutaj na tym, iż zdecydowana większość serialu osadzona została na Ziemi. Jest rok 2120, co znaczy, iż Ripley stoczy walkę z ksenomorfem na Nostromo dopiero za dwa lata. Zastanawialiście się kiedyś, jak wówczas wyglądało życie tu na dole?

„Obcy: Ziemia” (Fot. FX)

Tradycyjne rządy odeszły do lamusa. Zamiast tego Ziemią – niczym kubańskim tortem w drugim „Ojcu Chrzestnym” – podzieliły się między sobą korporacje. Przestrzeń w Układzie Słonecznym należy do tzw. Wielkiej Piątki – firm Prodigy, Lynch, Dynamic, Threshold i doskonale znanej fanom cyklu Weyland-Yutani. Ta ostatnia rządzi Amerykami, Marsem i Saturnem. Azja, w tym coś, co wcześniej nazywaliśmy Tajlandią, jest teraz w posiadaniu Prodigy – korporacji założonej przez najmłodszego bilionera (sic!) na świecie, Boya Kavaliera (Samuel Blenkin, „Black Mirror”).

Akcję serialu zaczynamy mniej więcej w momencie, gdy na terenie Prodigy rozbija się statek kosmiczny należący do Weyland-Yutani. Na jego pokładzie przebywa nie tylko tytułowy obcy, ale też pięć zupełnie nowych pozaziemskich form życia. To, iż na statku rozpętuje się piekło, nie jest żadną tajemnicą (jeśli do czegoś przyzwyczaiły nas filmy z serii, to z pewnością tego, iż ciekawość to pierwszy stopień do śmierci), zdecydowanie atrakcyjniejsze jest to, co dzieje się po „wylądowaniu”.

Obcy: Ziemia to science fiction w najlepszym wydaniu

Na teren wraku wbitego w 100-piętrowy kompleks mieszkaniowy Boy Kavalier posyła owoc swego najnowszego transhumanistycznego eksperymentu, tzw. hybrydy – syntetyczne ciała, w które wpakowano umysły dzieci (do badań „zatrudniono” śmiertelnie chorych, fingując przy tym pogrzeby ich poprzednich żyć). Grupie „Zagubionych chłopców” przewodzi Wendy (Sydney Chandler, „Pistol”), czyli pierworodna nowego etapu ewolucji. jeżeli rzuciły wam się w oczy nawiązania do „Piotrusia Pana”, to jesteście na bardzo dobrym tropie.

„Obcy: Ziemia” (Fot. FX)

Otóż Kavalier, sam odpowiadający figurze kultowego bohatera (co ważne: nie disnejowskiego, ale tego z oryginalnej, zdecydowanie bardziej mrocznej wersji), jest na wskroś przesiąknięty baśnią. Jego ośrodek badawczy pośrodku oceanu nieprzypadkowo nazwano Nibylandią, zaś chłopczykowaty bilioner regularnie czyta swoim hybrydom powieść J.M. Barriego. Na tym nie koniec, ale to artykuł na inną porę. Musicie jednak wiedzieć, iż na wrak statku wysłano jeszcze jedną kluczową postać.

To rodzony brat Wendy (a raczej jej poprzedniej, „człowieczej” wersji), Hermit (Alex Lawther, „Black Mirror”), zatrudniony jako medyk w armii Prodigy, która jako pierwsza zostaje oddelegowana na teren wypadku. To, co dokładnie stało się na statku Maginot, pozostaje tajemnicą przez jakiś czas (nie martwcie się jednak zanadto, gdyż calutki 5. odcinek spędzimy w kosmosie), ale jedno jest pewne od początku: obce formy życia wydostały się na zewnątrz.

Nie spodziewajcie się, iż ksenomorf przy pierwszej lepszej okazji opuści statek i będzie siać spustoszenie niczym King Kong w Nowym Jorku – to nie taki serial. Przeważająca większość akcji zostaje osadzona w dwóch (lecz dopracowanych do najdrobniejszych detali) głównych lokacjach: wewnątrz statku Maginot i na terenie Nibylandii. Oddaje to klaustrofobicznego ducha oryginału, a zarazem oddala serial od prostych rozwiązań w duchu kina katastroficznego. „Obcy: Ziemia” to kontemplacyjne science fiction, które garściami czerpie z grozy i rozważań pierwszego filmu.

Obcy: Ziemia to horror i rozważania o naturze ludzkości

„Alien” nie mógł wymarzyć sobie nikogo lepszego niż Hawley na przeniesienie serii do telewizji. Wielogodzinny metraż, w którym na przestrzeni lat rozsmakował się twórca „Fargo”, jest na tyle elastyczny, iż można zmieścić w nim horror znany z tytułu Ridleya Scotta, humanistyczne dywagacje na temat natury człowieka, ale i znacznie (znacznie) więcej. Od pierwszych scen Hawley poddaje w wątpliwość miejsce ludzkości w łańcuchu pokarmowym i zastanawia się, na ile tak naprawdę potrzebny jest nam kolejny krok w ewolucji.

„Obcy: Ziemia” (Fot. FX)

W 2120 roku po Ziemi chodzą obok siebie ludzie i ich „alternatywne” wersje – syntetyki znane z filmów (tym najważniejszym w serialu jest Kirsh grany przez Timothy’ego Olyphanta z „Justified”), wspomniane wcześniej hybrydy, no i cyborgi. Ostatnią z grup w „Obcym: Ziemi” reprezentuje Morrow (Babou Ceesay, „Shardlake”), jedna z najciekawszych postaci, której tragiczna ludzka historia miesza się z biotechnologiczną wariacją na temat… Kapitana Haka.

„Warianty” służą Hawleyowi dociekaniu tego, gdzie zaczyna i gdzie kończy się ludzkość. Czy jeżeli przeniesiemy świadomość dziecka do sztucznego ciała robota, to możemy jeszcze mówić o człowieku? A co w wypadku, gdy jego powłoka powstała na zlecenie korporacji – czy mamy wówczas do czynienia z autonomiczną jednostką, czy może produktem podległym stwórcy? Te i wiele innych pytań zadaje nam „Obcy: Ziemia” na przestrzeni odcinków. Część odnajduje odpowiedź, na inne odpowiedzieć się nie da.

Przy tym wszystkim twórca „Fargo” głęboko wnika w jeszcze jeden istotny motyw otulający serię o „Obcym” od samego jej zarania. W świecie dosłownie rządzonym przez korporacje nietrudno dostrzec analogie do trapionej nierównościami społecznymi rzeczywistości późnego kapitalizmu, ujęcia człowieka w ramach produktu czy choćby metafilmowej paraleli Wielkiej Piątki do Hollywood – największych wytwórni filmowych, które walczą ze sobą o prawa do własności intelektualnej… takiej jak choćby „Obcy”. No właśnie, do kogo należy ładunek jeżeli statek Weyland-Yutani ląduje na terenie Prodigy?

Obcy: Ziemia – czy warto oglądać serial Disney+?

Jeszcze wiele miesięcy przed premierą serialu Hawley głośno powtarzał, iż jego „Obcy: Ziemia” nie będzie odtwarzał filmów, a jedynie uczucia, które te wzbudzały w widzach. Tydzień przed oficjalnym debiutem na Disney+ mogę potwierdzić, iż słowa nie były rzucone na wiatr. Serial jest w gruncie rzeczy pierwszą odsłoną w niemal 50-letniej franczyzie (zdążyliśmy już gremialnie wymazać „Prometeusza” z pamięci, prawda?), której udaje się nie odtwarzać pierwowzoru i opowiedzieć historię po swojemu.

„Obcy: Ziemia” (Fot. FX)

Nie jest to kolejny (całkiem udany zresztą) „Obcy: Romulus”, w którym Fede Alvarez nie mógł powstrzymać się od nagminnych cytatów Ridleya Scotta i Jamesa Camerona. „Obcy: Ziemia” to zdecydowanie najlepszy, a przy tym najbardziej autonomiczny obraz wchodzący w skład franczyzy od czasów „jedynki”. Hawley dokonał niemożliwego, składając hołd legendzie, a przy tym wymyślając serię na nowo. Co więcej, w takim samym stopniu serialem cieszyć mogą się alienowi wyjadacze, jak i ci, którzy nigdy w życiu nie mieli styczności z ksenomorfem.

Choć intuicja podpowiada, iż niektóre pomysły Hawleya nie przypadną do gustu oldskulowym fanom cyklu, wielką zaletą serialu jest to, iż – w przeciwieństwie do większości spin-offów – ten wcale nie potrzebowałby obcego”, by uchwycić ideę serii. Fabularny punkt wyjścia budzi jasne skojarzenia z motywami „Black Mirror” czy kultowym „Łowcą androidów” (fryzura Kirsha nie może być przypadkowa, co nie?), a rozważania wokół sztucznej inteligencji oddają zarówno Zeitgeist, jak i strach przed nieznanym, który kolektywnie został w nas od 1979 roku.

Horror w „Obcym” pomnożono zresztą razy pięć, bo równie upiorne, jak Ksenomorf – i jego wcześniejsze etapy ewolucji – są nowe wymyślne kreatury, które wydumał Hawley z ekipą. Choć każde ze stworzeń jest nieco inne, mają one pewien wspólny mianownik, który pasuje do cyklu, jak facehugger do otworu gębowego. Mało tego, gwarantuję, iż przestraszy was też przestrzeń i muzyka Jeffa Russo („Legion”), która remiksuje kultową ścieżkę dźwiękową w ten sam sposób, w jaki Hawley podszedł do serialu.

„Obcy: Ziemia” to audiowizualne arcydzieło, które ogląda się jak wyśmienity film powstały na przełomie lat 70 i 80. Nie musicie wierzyć mi na słowo. Kiedy Ridley Scott po raz pierwszy zobaczył scenografię serialu, powiedział po prostu: „O żesz ku*wa„. Po 1. odcinku wy też tak zareagujecie.

Obcy: Ziemia – kolejne odcinki w środy na Disney+

Idź do oryginalnego materiału