Kroniki jednego życia
Małgorzata Kowalska próbowała odejść od męża dwa razy. I za każdym razem wracała. Dla syna.
Za pierwszym razem uciekła do rodziców, gdy Leszek zaczął pić po narodzinach Krzysia. Nie mogła już znieść jego pijackich wybryków – w środku nocy, tuląc malucha, wyszła z domu. Leszek dogonił ją na podwórku:
— Gdzie się wybierasz?!
— Jak najdalej od ciebie!
Mama, wiejska pielęgniarka, tylko westchnęła:
— Gosia, a czego się spodziewałaś, wychodząc za kierowcę ciężarówki? Takie u nich „imprezy” – i inaczej nie będzie.
Nie miała wyjścia. Sama wybrała swój los. Poznali się, choć brzmi to dziwnie, w bibliotece. Małgorzata odbywała tam praktykę, a Leszek wpadł wymienić książkę.
— Może coś lekkiego? — spytała, patrząc na jego zniszczone dłonie.
— Coś o miłości — uśmiechnął się, zaglądając jej prosto w duszę.
Dała mu „Trzech kumpli”. Po kilku dniach wrócił – nie po książkę.
— Nie skończyłem… Może do kina pójdziemy?
I się zgodziła.
Była wiosna, w głowie – różowe myśli, w serduszku – młodość. Zakochała się. A w tamtych czasach, jeżeli chciało się być razem – szło się do urzędu stanu cywilnego. Tak się stało.
Wesele – skromne, prawie bez gości. Miesiąc później pierwszy raz ją uderzył – za to, iż za długo gadała z sąsiadem. Potem, oczywiście, przyniósł stokrotki i powiedział:
— Wiesz, iż jestem zazdrosny.
— To przeprosiny?
— Nie. To ostrzeżenie.
Milcząco spuściła oczy, wstawiła kwiaty do szklanki. Siniaka pod wargą zamalowała pudrem. Wybaczyła.
Ale gdy urodził się synek, a Leszek zaczął pić na dobre – odeszła. Nie wytrzymała. Przez pół roku błagał, by wróciła, obieciał, iż rzuci. I faktycznie – wytrzymał prawie dwa lata. Ale każdy stres topił w alkoholu, inaczej nie umiał.
Pewnego razu, po szczególnie brutalnej kłótni, gdy Leszek rozbił wazon – nie w nią, obok – usiadła w kuchni i zaczęła pisać do siostry:
„Kasia, już nie daję rady. Odchodzę. Muszę siebie ratować.”
Zajrzała do pokoju Krzysia. Spał, ściskając zabawkowy autobus – prezent od taty. Uwielbiał ojca. A to było odwzajemnione.
Małgorzata podarła list. Pomyślała: jeżeli odejdę – przepadnie. A syn będzie widział, jak ojciec się stacza. Lepiej, żeby mnie znienawidził, niż żeby się go wstydził.
Leszek chyba to wyczuł. Pił mniej. Urodził się drugi syn – Bartek. Kilka lat żyli spokojnie, niemal szczęśliwie. Ale ciągi wracały. Po kolejnym wpadł do domu w półśnie, a ona powiedziała:
— Już cię nie kocham. Nie potrafię. Nigdy.
— O co ci chodzi?
— O to, iż będziemy razem żyć. Dla dzieci.
Każdego wieczora sprawdzała, czy chłopcy śpią, kładła na nocnym stoliku grubą encyklopedię – na wszelki wypadek – i szeptała: „Jeszcze jeden dzień. Nie dla mnie. Dla nich.”
Zmiany zachodziły powoli. Lata mijały, dzieci rosły. Leszek się uspokoił, prawie nie pił. Kraj się walił, sklepy świeciły pustkami. Przeprowadzili się do Poznania, młodszy właśnie szedł do szkoły.
Przedsiębiorstwo transportowe, w którym pracował Leszek, upadło. W desperacji przyniósł do domu butelkę i postawił na stole.
— Nie — powiedziała stanowczo Małgorzata. — Albo to, albo dzieci.
— Daj spokój.
— Tym razem nie odpuszczę — chwyciła butelkę i wylała do zlewu.
Podniósł rękę, ale nie uderzył. Wiedział: jeżeli to zrobi – straci wszystko.
W 1995 dostali działkę pod dom. Pieniędzy nie było, pożyczyli od rodziców.
— Zbudujemy sami — niespodziewanie oświadczył.
Nie wierzyła. Ale każde weekendy jeździli na działkę: on mieszał beton, ona nosiła cegły. Raz się poślizgnęła i zraniła kolano. Podbiegł:
— Po co się pchałaś, głupia?!
Ale w głosie miał strach. Prawdziwy.
Dom powstał. Nie od razu. Ale powstał. Gdy dach był gotowy, przyniósł szampana. Siedzieli na belkach, pili z plastikowych kubków.
— Ładnie, co?
— Nie wierzę — odparła.
Był trzeźwy. Ale miłość nie wróciła.
— Mamo, czemu z nim jesteś? — spytał kiedyś dorosły Krzyś. — Jesteście sobie obcy.
— Obiecałam – w zdrowiu i chorobie. A wam był potrzebny ojciec. choćby taki. Jak będziesz miał dzieci – zrozumiesz.
Dziś oboje mają po siedemdziesiątce.
Leszek baw się z wnukami, a Małgorzata myśli: gdybym wtedy odeszła – nie przetrwałby. I tych dzieci by nie było. Więc jednak nie na próżno.
Mieszkają w domu, który zbudowali. Każde ma swój pokój, swoje filmy. Ona słucha Chopina, on ogląda „Sędziów”. Wiadomości oglądają razem. To ich porozumienie.
Dzieci dzwonią codziennie. Wnuki śmieją się z oprawionych zdjęć. Ostatnio gościła pięcioletnia Zosia. Wdrapała się na kolana babci i spytała:
— A co to jest miłość?
Na podwórku dziadek równo rąbał drewno. Jak wszystko, co robił od dwudziestu lat.
— To gdy wybaczasz komuś to, czego innym byś nie wybaczyła.
— A ty dziadkowi wybaczyłaś?
Nie spodziewała się tego. W oczach dziewczynki ta sama głębia, co kiedyś u Krzysia.
— Nie wybaczałam. Po prostu codziennie wybierałam, co dla mnie ważniejsze.
— A co ważniejsze?
Drzwi skrzypnęły. Leszek wszedł.
— Ty — odpowiedziała babcia. — Twój tata. Twój wujek. Ten dom. choćby te głupie seriale dziadka…
Zosia rozśmiała się:
— To jest ta miłość?
— Nie, złotko. To jest cierpliwość. A miłość… bywa różna. Prawdziwą jeszcze poznasz.
Leszek wyjrzał z kuchni:
— Herbaty, Gosia?
— Już nalewam — odparła.
To nie jest miłość. Ale to – coś mocniejszego. Czy było warto?
Odpowiedzi nie ma. A może ty ją znasz?