Ozzy, wyniszczony chorobą Parkinsona, na którą cierpiał od lat, siedział na czarnym tronie, wyraźnie wzruszony entuzjastycznym przyjęciem zgromadzonych na stadionie Villa Park tłumów. Mimo słabego stanu zdrowia udźwignął wokalnie solowy występ i jeszcze kilka piosenek Black Sabbath. Ozzy Osbourne, samozwańczy Książę Ciemności, był gigantem choćby pośród największych. Miał 76 lat. Prawdopodobnie i tak będzie żył wiecznie.
Jak wykuwał się metal
Ozzy i inni muzycy Black Sabbath – wszyscy, poza rok młodszym Butlerem, urodzeni w 1948 – należeli do tego wybitnego pokolenia brytyjskich artystów, którzy na zawsze odmienili muzykę rockową. Tego samego pokolenia, które dało światu Johna Lennona, Micka Jaggera, Davida Bowiego, Rogera Daltreya, Roberta Planta i Joego Strummera, chłopaków, którzy trudne realia dorastania w podnoszącej się po wojnie Anglii (choć przecież nie wszyscy, jak Osbourne, pochodzili z robotniczych rodzin) przekuwali w muzykę.
Historia Black Sabbath zaczęła się jeszcze pod koniec lat 60., gdy po różnych muzycznych przygodach i perturbacjach Osbourne, Iommi, Butler i Ward zaczęli grać najpierw jako Earth. Czy heavy metal narodził się w 1970 r. wraz z premierą ich debiutanckiego albumu? Ten gatunek muzyczny musiał się wreszcie pojawić, gdy ramy rock’n’rolla były już zbyt ciasne, by pomieścić gniew i frustrację powojennego pokolenia.
Ale gdyby nie było Sabbathów, być może metal wyglądałby dziś zupełnie inaczej. To z Black Sabbath narodziła się cała gatunkowa stylistyka i estetyka: odwołania do fantastyki grozy (nazwę zespołu zainspirował horror z Borisem Karloffem w roli głównej), wątki satanistyczne, prowokacyjne teksty, sceniczny image. Z niewielką przesadą można powiedzieć, iż Black Sabbath wymyślili wszystko, co w metalu najważniejsze, ich następcy co najwyżej podkręcali tempo i ekstremę. Intro do pierwszego numeru („Black Sabbath”) z debiutu – dźwięk dzwonu bijącego w czasie ulewy i burzy, a po chwili nakładający się na to cmentarnie ciężki i powolny riff gitary Tony’ego Iommiego – to najbardziej ikoniczne otwarcie płyty w historii ciężkiego rocka. A może rocka w ogóle. Zaś o inspiracji muzycznej choćby nie ma co wspominać: Sabbath to punkt odniesienia prawdopodobnie dla wszystkich zespołu metalowego świata.
Ozzy był sercem tego zespołu. Miał za sobą trójkę utalentowanych muzyków, wspólnie tworzyli rzeczy ponadczasowe, ale to on był twarzą i charakterem Sabbathów, przynajmniej przez pierwszą dekadę istnienia zespołu. To było dziesięciolecie znaczone arcydziełami: „Black Sabbath”, „Paranoid”, „Master of Reality”, „Vol. 4” i „Sabbath Bloody Sabbath” – nagrane na przestrzeni zaledwie czterech lat! – może nie od razu zachwycały krytyków i nie gościły na antenach stacji radiowych, ale sprzedawały się znakomicie.
Ozzy był wielki, ale równie wielkie okazało się jego uzależnienie od używek. „Pakowałem już do nosa tyle prochu, iż musiałem wypalać torebkę trawki dziennie, inaczej chyba serce by mi eksplodowało”, wspominał w autobiografii „Ja, Ozzy” (przeł. Dariusz Kopociński). Dwudziestoparoletni muzycy mieli odporne organizmy, ale Osbourne w końcu przesadził. Wyrzucono go z zespołu w 1979 r. podobno za to, iż po jednej z imprez spał tak długo, iż przegapił zaplanowany koncert Sabbathów.
Zastępowali go inni muzycy, w tym wybitny, też już nieżyjący Ronnie James Dio, ale Ozzy wracał za mikrofon macierzystej grupy. W którymś momencie procesował się z Tonym Iommim o prawo do używania nazwy Black Sabbath, ale ostatecznie odstąpili od sporu.
Czytaj też: Lider Black Sabbath dla „Polityki”: Z czczeniem diabła nie mamy nic wspólnego
Genialny i niebezpieczny
Jego solowa kariera okazała się nie mniejszym sukcesem: wydany w 1980 r. album „Blizzard of Oz” sprzedał się w imponującym nakładzie 55 mln egzemplarzy. Mało tego, wraz z rodziną przez kilka lat występował w nadawanym przez MTV reality show „The Osbournes”, w którym często dawał się poznać od nieco zaskakującej strony człowieka rodzinnego, dzielnie stawiającego czoła drobnym wyzwaniom codzienności.
Zaskakującej, bo przecież za Ozzym ciągnęła się sława skandalisty, faceta, który naćpany na konferencji prasowej odgryzł głowę żywemu gołębiowi („Powiem wam szczerze, byłem taki napruty, iż czułem smak cointreau. No dobrze, cointreau i piór. Z odrobiną dzioba”, pisał po latach) – czego później żałował. Na koncercie w Des Moines odgryzł kolejną głowę, tym razem (martwemu) nietoperzowi, którego wrzucił na scenę nieletni fan.
Ozzy ćpał na potęgę, pił nie mniej, za każdym razem, kiedy zarzekał się, iż pora zerwać z nałogami, po jakimś czasie do nich wracał. Bywał przemocowy, nieobliczalny, niebezpieczny. Kilka razy trafiał do aresztu za pijaństwo – największym echem odbił się jego wybryk, gdy ubrany w sukienkę nasikał na pomnik obrońców Alamo w Teksasie. Ale zdarzały mu się gorsze epizody. Naćpany potrafił strzelać do swoich domowych zwierząt, wybił w ten sposób stado kur i kocią rodzinę. Po próbie uduszenia swojej żony Sharon trafił na przymusowy odwyk – chwilowy sukces ocalił jego małżeństwo, choć ostatecznie nie przyniósł uwolnienia od narkotyków i alkoholu.
Czytaj też: Heavy metal. Nurt nieskończony
Niech dzieciaki robią ze mnie wino
„Doszedłem do wniosku, iż w życiu wszystko jest z góry ustawione. No więc jeżeli ma się wam przytrafić jakieś dziadostwo, nie możecie nic na to poradzić. Po prostu musicie wytrzymać do końca. Aż przyjdzie śmierć, jak przychodzi do wszystkich”, pisał na zakończenie swojej autobiografii. „Chcę być pochowany w ziemi, w jakimś miłym ogrodzie, żeby mogło nade mną rosnąć drzewo. Najlepiej dzika jabłoń, niech dzieciaki robią ze mnie wino i chleją na umór. A jeżeli chodzi o napis na nagrobku, tu nie mam żadnych złudzeń. Gdy zamykam oczy, widzę coś takiego: Ozzy Osbourne Ur. 1948 Zm. (kiedyś tam). Odgryzł łeb nietoperzowi”.
Skandale, jakimi naszpikowana jest jego biografia, nie powinny przysłonić jego niebywałego talentu, scenicznej charyzmy, poczucia humoru i dystansu do samego siebie. Osbourne, czy w Black Sabbath, czy solo, był wielki. Sceniczna bestia, która zatracała się w muzyce bardziej niż w używkach. Jego głos i osobowość towarzyszyły już kilku pokoleniom słuchaczy hard rocka i metalu. I będą towarzyszyć kolejnym, bo Ozzy pozostawił po sobie pomnikową spuściznę, monument wykuty w czystym heavy metalu.