Dzięki fource.pl udało nam się dotrzeć na jeden z wyprzedanych koncertów Cheta Fakera. Nasza redakcja pojawiła się w warszawskiej Progresji i spieszy, aby zdać raport z tej sentymentalnej wyprawy. Rozsiądźcie się wygodnie z kubkiem gorącej herbaty, bo tak właśnie najlepiej będzie czytało się tę relację i zapraszamy do lektury!
Australiskiego artystę Nicka Murphy’ego (występującego w tej chwili pod nickiem Chet Faker, aczkolwiek miał okres w swojej karierze, gdy tworzył pod swoim nazwiskiem) poznałam ponad dekadę temu i muszę się przyznać, iż była to miłość od pierwszego dźwięku. Choć już wtedy bardziej zasłuchiwałam się w mocniejszych gatunkach, Faker miał w sobie tę iskrę, która zapłonęła w moim sercu. Miałam okazję widzieć go w 2014, czyli w okresie kiedy jego muzyka miała największy ( moim zdaniem) peak, jednak wyszłam wtedy z Soho Factory w Warszawie rozczarowana. Muzyk zszedł po trzech utworach i przez dłuższą chwilę nie było wiadomo, czy tak naprawdę wróci na scenę. Finalnie dokończył swój set, jednak pewien niesmak pozostał. Na szczęście nie przeszkodziło mi to w dalszym uwielbieniu jego twórczości.
I tak po 11 latach spotkaliśmy się znowu. Nie dosłownie, bo nie było takiej siły, żeby wypatrzył mnie stojącą na samym końcu wypełnionej po brzegi Progresji ze sceny. Spotkaliśmy się duszami, co było jeszcze ważniejsze. Warszawski klub mimo sold outu zamienił się w kameralną jazzową salę, gdzie pierwszoplanową rolę odgrywała muzyka. Nie było wielkiego show, rozpraszających świateł, tancerek w skąpych strojach – był za to on. Chet Faker wraz ze swoim zespołem zaczarował nas tego wieczoru.
Setlista była dopracowana w najmniejszym calu i muszę przyznać, iż największą przyjemność sprawiło mi pojawienie się na niej It Could Be Nice. Z jakiegoś powodu ta piosenka od kilkunastu dni nie potrafi wyjść z mojej głowy i tłucze się po niej przyjemnie łaskocząc. Daje nadzieję, co jest szczególnie ważne w te dni, gdy za oknem jest szaro i ponuro. Nie zabrakło też klasyków, dzięki którym zakochałam się w muzyce Australijczyka – I’m Into You, Cigarettes & Loneliness czy wydane już trochę później Talk is Cheap. Z ogromnym aplauzem tłumu spotkał się kawałek Drop The Game – wybrzmiał pięknie, gdy cała sala śpiewała jednym głosem z artystą. Melt i Blush przyjemnie głaskały po uszku. Pięknym zaskoczeniem okazał się być utwór Birthday Card, za którym (przyznaję się bez bicia!) za bardzo nie przepadałam, jednak w wersji live totalnie skradł moje serce. Wraz z Whatever Tomorrow pięknie dopełniały się mimo tego, iż rozdzielił je przedostatni singiel wydany w lipcu tego roku, Far Side Of The Moon.
Niezwykle urzekająca była skromność bijąca z tego brodatego Australijczyka. Nie był wylewny w słowa, zaledwie kilka razy zwrócił się do słuchaczy pytając, jak się bawią. W pamięci zapadł mi moment, gdy zaśmiał się, iż tłum jest cicho. „Ale to bardzo dobrze, bo to znaczy ze słuchacie. Ja też jestem słuchaczem” – skomentował uśmiechając się.
I to Gold na zakończenie! Dla mnie idealne podsumowanie tego, co się wydarzyło niedzielnego wieczora.
Mimo upływu lat wciąż podtrzymuję, że Chet Faker to jeden z moich ulubionych męskich wokalistów. To, co usłyszeliśmy bez wahania określam mianem magii i chętnie będę do niej wracać tak często, jak tylko się da. Nostalgia zeszłej dekady idealnie wpasowała się w szarą, nieco deszczową jesienną aurę wywołując uśmiech na twarzach. Sprawiając, iż ciało mimowolnie bujało się w takt muzyki, a usta (nie)śmiało nuciły pod nosem melodie, które tak dobrze znamy.
Ps. Talk Is Cheap, pamiętajcie!














Zdjęcia: Kamila Ziółek