Gościem specjalnym 18. edycji poznańskiego festiwalu Animator jest Mike Hollingsworth – reżyser, a także współproducent wykonawczy kultowego już hitu Neflixa "BoJacka Horsemana". Z twórcą rozmawia Daria Sienkiewicz.
Daria Sienkiewicz: Pokonałeś drogę od stand-upera do animatora. Jak do tego doszło?
Mike Hollingsworth: Dorastałem, oglądając na potęgę stand-uperów w amerykańskich talk-showach. Moim ulubionym programem było "Saturday Night Live". Zacząłem występować jeszcze przed ukończeniem liceum w San Francisco, gdzie dorastałem. To było świetne miasto dla stand-upu – zaczynało tam wielu znanych komików, w tym Ali Wong, z którą później pracowałem przy "Tuce i Bertie". Zamiast iść na studia, pracowałem jako komik. Nie wiem, czy to była dobra decyzja, po prostu tak się stało. Nie dało się z tego utrzymać, ale przynajmniej to doświadczenie przydało mi się w pracy nad animacjami. Umiałem tworzyć humorystyczne opowiastki; wiedziałem, jak sprzedać żart i zbudować gag, bo robiłem to wcześniej na scenie – w przeciwieństwie do wielu innych animatorów.
Kiedy zaczynałeś wrzucać swoje animacje na YouTube’a, internet w niczym nie przypominał dzisiejszej sieci. Jak to wspominasz?
Tak, to były pradawne dzieje, kiedy zamiast iPadów, mieliśmy kamienne tablice. Wrzucałem swoje filmy na YouTube, odkąd tylko zacząłem tworzyć. Dla animatorów była to świetna platforma do rozwoju i poszerzania grupy odbiorczej. Wówczas popularna była również strona o nazwie Newgrounds – jedno z pierwszych miejsc, w których opublikowałam kreskówkę zatytułowaną "The Moustache Contest". W ciągu pierwszego tygodnia zyskała milion wyświetleń. Spojrzałem na te liczby i pomyślałem: jeżeli wszechświat kiedykolwiek miał mi dać znak, iż pora iść w innym kierunku, to właśnie był ten moment. Wcześniej moje występy stand-upowe widziało na YouTubie może ze sto osób.
Stałeś się youtube’owym celebrytą.
Tak, chociaż dziś trochę się tego wstydzę, bo te stare klipy są strasznie rozpikselowane. Kiedyś trzeba było czekać wieki, aż film się załaduje, a kiedy w końcu się włączył, wyglądał koszmarnie. Czasem jeszcze trafiam na te stare wrzutki na YouTubie i aż mnie skręca na ich widok. Większość moich animacji wrzuciłem już ponownie, w lepszej jakości. Choć niektórzy mówią, iż ta pikselizacja ma dziś swój nostalgiczny urok.
Słyszałam, iż Caroline Foley, reżyserkę i animatorkę stop-motion, która połączyła cię z Netflixem, poznałeś na jednym z festiwali. Czy to dowód na to, iż networking naprawdę się w tej branży opłaca?
Zdecydowanie, czuję, iż festiwale filmowe zastąpiły mi studia. Gdy byłem młody, tworzyłem kreskówki jak szalony – nie wszystkie były świetne, ale dzięki nim wyrobiłem sobie warsztat i zacząłem być zapraszany na wiele wydarzeń branżowych. Jeździłem oczywiście na te, na które było mnie stać. Jednym z nich było Animation Block Party w Brooklynie, które stało się moim drugim domem na ponad dekadę. Spotykałem mnóstwo wspaniałych i zabawnych ludzi, takich jak Caroline Foley. Powiedziała mi, iż producenci "BoJacka" szukają kogoś, kto umie robić animacje 2D i jest przy tym zabawny. Poleciła mnie, a to wszystko dlatego, iż poznaliśmy się przypadkiem na festiwalu. Z czasem się zaprzyjaźniliśmy.
"BoJack Horseman" to z jednej strony bardzo zabawny serial, z drugiej studium depresji, połączone z głupkowatym humorem rodem z kreskówek. Czy zawsze czułeś się dobrze w takim tonie?
Tak, to zawsze było moje poczucie humoru. Wiele rzeczy, które lubiłem jako młody człowiek, łączyło w sobie te cechy. Myślę, iż sukces "BoJacka" wynikał z tragikomicznej mieszanki. Gdyby serial był po prostu dramatem, prawdopodobnie okazałby się zbyt melancholijny i smutny, a gdyby opierał się tylko na gagach, byłby po prostu irytujący. To było wspaniałe połączenie, jak czekolada i orzechy, BoJack i Mr. Peanutbutter. Wyjątkowy styl serialu wypracowaliśmy z Raphaelem Bobem-Waksbergiem dopiero po kilku odcinkach. Co ciekawe, początkowo choćby miał go kupić UPN. Wyobraź sobie, iż BoJack leciałby na tym samym kanale co "Top Model". Koniec końców trafił na Netflixa i zapoczątkował trend na binge-watching.
To była pierwsza animowana produkcja, jaką Netflix zakupił do swojej oferty, prawda?
Tak, a przy okazji był to czwarty oryginalny serial Netflixa ogółem. Platforma kupiła "BoJacka" od zewnętrznej firmy Shadow Machine. Dopiero kilka lat później zaczęła na dobre inwestować w produkcję własnych serii, takich jak "Korporacja Konspiracja" i "Cat Burglar", przy których pracowałem.
Co przykre, oba seriale zostały gwałtownie skasowane.
To było bardzo frustrujące, bo praca nad pierwszą połową sezonu "Korporacji Konspiracji" wyglądała trochę jak jazda pociągiem po torach, których jeszcze nie zamontowano. W drugiej połowie sezonu Netflix postanowił wrócić do swojego pierwotnego modelu biznesowego i zaczął demontować te tory, które już wspólnie położyliśmy.
Więc praca z tak ogromną platformą streamingową jest, krótko mówiąc, nieprzewidywalna.
Nieprzewidywalna na dobre i na złe. Nie sądziliśmy, iż Netflix stanie się tak popularny, a seriale, takie jak "BoJack" zdobędą uznanie krytyków. Nikt w Los Angeles nie spodziewałby się, iż Netflix zacznie rzucać pieniędzmi na prawo i lewo, przechodząc z modelu, w którym tylko kupowali gotowe rzeczy, do modelu, w którym stali się własnym studiem produkcyjnym jak Disney. W ciągu dwóch lat zmienili zdanie i się z tego wycofali. To wszystko mocno namieszało w branży. Dzisiaj Netflix po prostu sprawdza, czy "kasa się zgadza" i czy warto robić dalej dany serial. jeżeli coś nie jest wielkim hitem od pierwszego dnia premiery, tną straty i go kasują.
Myślisz, iż "BoJack" przetrwałby, gdyby startował dzisiaj?
Szczerze? Nie sądzę, by przetrwał.
Tym bardziej iż "BoJack" jest kontrkulturowy; nie estetyzuje świata celebrytów, uwydatnia absurdy Hollywood, jego hipokryzję, seksizm. Czy jako twórcy czerpiecie satysfakcję z tego, iż tak buntowniczy, niepoprawny politycznie i szczery do bólu serial przeszedł do mainstreamu?
Zdecydowanie, zwłaszcza iż BoJack okazał się produkcją niezwykle aktualną społecznie i politycznie. Przykładowo, odcinek pt. "Hank wieczorową porą", w którym Diane publicznie wspomina, iż Hank Hippopopopoulous został oskarżony przez wiele kobiet o molestowanie, ukazał się w telewizji chwilę przed tym, jak doszło w USA do wybuchu ruchu #MeToo. Sam odcinek wszedł do produkcji jakieś 6–8 miesięcy wcześniej, ale jego premiera miała idealny timing.
"BoJack" był też innowacyjny pod kątem reprezentacji mniejszości. Todd Chavez był jedną z nielicznych wyoutowanych aseksualnych postaci w amerykańskiej telewizji. Mieliście poczucie, iż tworzycie historię?
Tak, było kilka momentów w serialu, w których opowiadaliśmy o rzeczach rzadko w telewizji widywanych. Chcieliśmy to zrobić dobrze, dlatego pisząc historię Todda, sporo rozmawialiśmy z osobami aseksualnymi. Wiele z tego, co Todd mówił w serialu o swoich uczuciach i przemyśleniach, pochodzi właśnie z ust serialowych konsultantów. To było trudne, bo z jednej strony musieliśmy zadbać o to, by całość nie okazała się kpiną, a z drugiej chcieliśmy zrobić wokół tego wątku coś zabawnego. Myślę, iż udało się to osiągnąć w odcinku, w którym Todd poznaje hiperseksualnych rodziców swojej aseksualnej partnerki. Wyszło absurdalnie, z szaloną ilością lubrykantu, przegięcia i slapsticku. To było tak karykaturalne, iż nie dało się tego odebrać jako brak szacunku wobec asów.
W kultowym już odcinku, który wyreżyserowałeś pt. "BoJack lubi pływać", bohater wyrusza na podwodny festiwal filmowy, nie znając języka, ani kultury tamtejszej społeczności. Czy realizacja odcinka praktycznie pozbawionego dialogów była skokiem na głęboką wodę?
Większość animowanych seriali dla dorosłych opiera się na scenariuszu i "BoJack" zwykle też był tak tworzony. Ten konkretny odcinek był natomiast całkowicie oparty na storyboardach, tak jak seriale Cartoon Network, np. "Adventure Time" czy "SpongeBob". Dla całej ekipy produkcyjnej to była duża zmiana, bo przywykliśmy do pracy według ścisłego scenariusza, naszpikowanego masą przemyślanych żartów i gagów. Pamiętam, iż kierownik produkcji i grube ryby od finansów, były kompletnie przerażone tym pomysłem. Na szczęście mieliśmy pod ręką wspaniałych współpracowników, jak Aaron Long i James Bowman, którzy kochają stare kino Chaplina i Keatona czy klasyczne kreskówki, jak "Zwariowane melodie". Finalnie problemem nie było to, iż brakowało nam pomysłów, wręcz przeciwnie, mieliśmy ich za dużo. Gdy oglądałem ten odcinek na Animatorze w Poznaniu, patrzyłem na niektóre ujęcia i żałowałem, iż odcinek nie był dłuższy.
A czy szychy z Netflixa były zadowolone z efektu końcowego?
Oni nigdy nie są zadowoleni. Oni po prostu chcą mieć kieszenie pełne pieniędzy.
Ale nie można zaprzeczyć, iż "BoJack lubi pływać" osiągnął sukces. Zdobył specjalne wyróżnienie na prestiżowym festiwalu w Annecy. Jak to wspominasz?
To było symboliczne wydarzenie, bo 10 lat wcześniej zaprosili mnie do Annecy z powodu mojego shorta "Moustache Contest", ale nie było mnie wówczas stać na bilet lotniczy do Europy. Dekadę później odebrałem nagrodę osobiście, a za cały wyjazd zapłacił mi Netflix.
Wiele osób porównuje ten odcinek do "Między słowami" Sofii Coppoli czy filmu "Ona" Spike’a Jonze’a. Prócz tematu epidemii samotności, równie ważnym wątkiem jest w nim rodzicielstwo. Czy jako ojciec podszedłeś do niego emocjonalnie?
Po pierwsze – to, iż dostrzegasz związek z "Między słowami", jest albo niesamowicie przenikliwe, albo wręcz telepatyczne. Bo rzeczywiście, kiedy pracowaliśmy nad wersją audio tego odcinka, korzystaliśmy ze ścieżki dźwiękowej właśnie z filmu Coppoli. Nasz kompozytor, Jesse Novak, moim zdaniem ją przebił – stworzył coś zupełnie własnego, ale wyraźnie inspirowanego tamtym klimatem i brzmieniem francuskiego zespołu Air. Po drugie – mój syn urodził się dokładnie wtedy, gdy pracowałem nad tym odcinkiem. Rozterki BoJacka wyjątkowo mocno ze mną wówczas rezonowały. Gdy się urodził, kupiłem mu choćby pluszowego konika morskiego. Ma go do dzisiaj. Pomyślałem wtedy, iż to całkiem urocze: on był taki maleńki, a ja właśnie tworzyłem odcinek o opiece nad niemowlakiem.
Zamierzasz pokazać mu kiedyś ten odcinek? A może już go widział?
Tak, zobaczył go na Animatorze.
Podobał mu się?
Powiedział, iż "może być", ale całość nie dorównuje "Wodogrzmotom Małym". Kiedy dorośnie, pewnie bardziej go doceni.
W innym odcinku, który reżyserowałeś, czyli "Po przyjęciu", BoJack i Wanda Pierce rozmawiają o historiach bez puenty. Czy uważasz, iż każdy żart musi ją mieć?
Istnieje dużo świetnych żartów bez puenty. Jest taki typ dowcipów-sucharów, zwanymi "shaggy dog jokes". Cała zabawa polega na rozwlekłym snuciu historii, na końcu których znajduje się "antypuenta". Uwielbiam takie żarty, opowiadam ich mnóstwo mojej rodzinie. Mój syn bardzo je lubi, moja żona natomiast ich nienawidzi. Osobą, która robiła to naprawdę wybitnie, był kanadyjski komik Norm MacDonald, który pracował w latach 90. w "Saturday Night Live". Uwielbiam oglądać na YouTubie jego występy. Wyobraź sobie, iż wszystkie światła w studiu są skierowane na ciebie, dookoła stoi ekipa, a ty opowiadasz żart, który z założenia jest głupi. Zawsze uważałem za wspaniałe marnować ludziom czas w ten sposób.
Czy zdarza ci się wychodzić poza strefę komfortu i eksperymentować z humorem?
Pod tym względem niezwykle ożywcza była dla mnie praca przy serialach "Korporacja Konspiracja" czy "Tuca i Bertie". Zwłaszcza w przypadku tego drugiego – pamiętam odcinek, w którym bohaterki rozmawiały o tym, jakie filmy czy seriale uważają za sexy. Dla Bertie takim tytułem było "Downton Abbey". Nadzorując ten odcinek, długo zastanawiałem się, na czym polega dowcip. Kompletnie go nie łapałem, ale kiedy pokazaliśmy go reszcie ekipy – w większości żeńskiej – wszystkie kobiety natychmiast zrozumiały żart i wybuchły śmiechem. Wtedy uświadomiłem sobie, iż chociaż nie jestem adresatem tej konkretnej sceny, to i tak ogromnie się cieszę, iż mogłem być częścią czegoś świeżego i innego.
A czy znasz może jakieś dowcipy o dziennikarzach albo krytykach filmowych?
Dziennikarze ogółem mają teraz w Ameryce dość ciężko, więc lepiej zostawię ich w spokoju. Mam inny żart, nazywa się: administracja Trumpa.
Daria Sienkiewicz: Pokonałeś drogę od stand-upera do animatora. Jak do tego doszło?
Mike Hollingsworth: Dorastałem, oglądając na potęgę stand-uperów w amerykańskich talk-showach. Moim ulubionym programem było "Saturday Night Live". Zacząłem występować jeszcze przed ukończeniem liceum w San Francisco, gdzie dorastałem. To było świetne miasto dla stand-upu – zaczynało tam wielu znanych komików, w tym Ali Wong, z którą później pracowałem przy "Tuce i Bertie". Zamiast iść na studia, pracowałem jako komik. Nie wiem, czy to była dobra decyzja, po prostu tak się stało. Nie dało się z tego utrzymać, ale przynajmniej to doświadczenie przydało mi się w pracy nad animacjami. Umiałem tworzyć humorystyczne opowiastki; wiedziałem, jak sprzedać żart i zbudować gag, bo robiłem to wcześniej na scenie – w przeciwieństwie do wielu innych animatorów.
Kiedy zaczynałeś wrzucać swoje animacje na YouTube’a, internet w niczym nie przypominał dzisiejszej sieci. Jak to wspominasz?
Tak, to były pradawne dzieje, kiedy zamiast iPadów, mieliśmy kamienne tablice. Wrzucałem swoje filmy na YouTube, odkąd tylko zacząłem tworzyć. Dla animatorów była to świetna platforma do rozwoju i poszerzania grupy odbiorczej. Wówczas popularna była również strona o nazwie Newgrounds – jedno z pierwszych miejsc, w których opublikowałam kreskówkę zatytułowaną "The Moustache Contest". W ciągu pierwszego tygodnia zyskała milion wyświetleń. Spojrzałem na te liczby i pomyślałem: jeżeli wszechświat kiedykolwiek miał mi dać znak, iż pora iść w innym kierunku, to właśnie był ten moment. Wcześniej moje występy stand-upowe widziało na YouTubie może ze sto osób.
Stałeś się youtube’owym celebrytą.
Tak, chociaż dziś trochę się tego wstydzę, bo te stare klipy są strasznie rozpikselowane. Kiedyś trzeba było czekać wieki, aż film się załaduje, a kiedy w końcu się włączył, wyglądał koszmarnie. Czasem jeszcze trafiam na te stare wrzutki na YouTubie i aż mnie skręca na ich widok. Większość moich animacji wrzuciłem już ponownie, w lepszej jakości. Choć niektórzy mówią, iż ta pikselizacja ma dziś swój nostalgiczny urok.
Słyszałam, iż Caroline Foley, reżyserkę i animatorkę stop-motion, która połączyła cię z Netflixem, poznałeś na jednym z festiwali. Czy to dowód na to, iż networking naprawdę się w tej branży opłaca?
Zdecydowanie, czuję, iż festiwale filmowe zastąpiły mi studia. Gdy byłem młody, tworzyłem kreskówki jak szalony – nie wszystkie były świetne, ale dzięki nim wyrobiłem sobie warsztat i zacząłem być zapraszany na wiele wydarzeń branżowych. Jeździłem oczywiście na te, na które było mnie stać. Jednym z nich było Animation Block Party w Brooklynie, które stało się moim drugim domem na ponad dekadę. Spotykałem mnóstwo wspaniałych i zabawnych ludzi, takich jak Caroline Foley. Powiedziała mi, iż producenci "BoJacka" szukają kogoś, kto umie robić animacje 2D i jest przy tym zabawny. Poleciła mnie, a to wszystko dlatego, iż poznaliśmy się przypadkiem na festiwalu. Z czasem się zaprzyjaźniliśmy.
"BoJack Horseman" to z jednej strony bardzo zabawny serial, z drugiej studium depresji, połączone z głupkowatym humorem rodem z kreskówek. Czy zawsze czułeś się dobrze w takim tonie?
Tak, to zawsze było moje poczucie humoru. Wiele rzeczy, które lubiłem jako młody człowiek, łączyło w sobie te cechy. Myślę, iż sukces "BoJacka" wynikał z tragikomicznej mieszanki. Gdyby serial był po prostu dramatem, prawdopodobnie okazałby się zbyt melancholijny i smutny, a gdyby opierał się tylko na gagach, byłby po prostu irytujący. To było wspaniałe połączenie, jak czekolada i orzechy, BoJack i Mr. Peanutbutter. Wyjątkowy styl serialu wypracowaliśmy z Raphaelem Bobem-Waksbergiem dopiero po kilku odcinkach. Co ciekawe, początkowo choćby miał go kupić UPN. Wyobraź sobie, iż BoJack leciałby na tym samym kanale co "Top Model". Koniec końców trafił na Netflixa i zapoczątkował trend na binge-watching.
To była pierwsza animowana produkcja, jaką Netflix zakupił do swojej oferty, prawda?
Tak, a przy okazji był to czwarty oryginalny serial Netflixa ogółem. Platforma kupiła "BoJacka" od zewnętrznej firmy Shadow Machine. Dopiero kilka lat później zaczęła na dobre inwestować w produkcję własnych serii, takich jak "Korporacja Konspiracja" i "Cat Burglar", przy których pracowałem.
Co przykre, oba seriale zostały gwałtownie skasowane.
To było bardzo frustrujące, bo praca nad pierwszą połową sezonu "Korporacji Konspiracji" wyglądała trochę jak jazda pociągiem po torach, których jeszcze nie zamontowano. W drugiej połowie sezonu Netflix postanowił wrócić do swojego pierwotnego modelu biznesowego i zaczął demontować te tory, które już wspólnie położyliśmy.
Więc praca z tak ogromną platformą streamingową jest, krótko mówiąc, nieprzewidywalna.
Nieprzewidywalna na dobre i na złe. Nie sądziliśmy, iż Netflix stanie się tak popularny, a seriale, takie jak "BoJack" zdobędą uznanie krytyków. Nikt w Los Angeles nie spodziewałby się, iż Netflix zacznie rzucać pieniędzmi na prawo i lewo, przechodząc z modelu, w którym tylko kupowali gotowe rzeczy, do modelu, w którym stali się własnym studiem produkcyjnym jak Disney. W ciągu dwóch lat zmienili zdanie i się z tego wycofali. To wszystko mocno namieszało w branży. Dzisiaj Netflix po prostu sprawdza, czy "kasa się zgadza" i czy warto robić dalej dany serial. jeżeli coś nie jest wielkim hitem od pierwszego dnia premiery, tną straty i go kasują.
Myślisz, iż "BoJack" przetrwałby, gdyby startował dzisiaj?
Szczerze? Nie sądzę, by przetrwał.
Tym bardziej iż "BoJack" jest kontrkulturowy; nie estetyzuje świata celebrytów, uwydatnia absurdy Hollywood, jego hipokryzję, seksizm. Czy jako twórcy czerpiecie satysfakcję z tego, iż tak buntowniczy, niepoprawny politycznie i szczery do bólu serial przeszedł do mainstreamu?
Zdecydowanie, zwłaszcza iż BoJack okazał się produkcją niezwykle aktualną społecznie i politycznie. Przykładowo, odcinek pt. "Hank wieczorową porą", w którym Diane publicznie wspomina, iż Hank Hippopopopoulous został oskarżony przez wiele kobiet o molestowanie, ukazał się w telewizji chwilę przed tym, jak doszło w USA do wybuchu ruchu #MeToo. Sam odcinek wszedł do produkcji jakieś 6–8 miesięcy wcześniej, ale jego premiera miała idealny timing.
"BoJack" był też innowacyjny pod kątem reprezentacji mniejszości. Todd Chavez był jedną z nielicznych wyoutowanych aseksualnych postaci w amerykańskiej telewizji. Mieliście poczucie, iż tworzycie historię?
Tak, było kilka momentów w serialu, w których opowiadaliśmy o rzeczach rzadko w telewizji widywanych. Chcieliśmy to zrobić dobrze, dlatego pisząc historię Todda, sporo rozmawialiśmy z osobami aseksualnymi. Wiele z tego, co Todd mówił w serialu o swoich uczuciach i przemyśleniach, pochodzi właśnie z ust serialowych konsultantów. To było trudne, bo z jednej strony musieliśmy zadbać o to, by całość nie okazała się kpiną, a z drugiej chcieliśmy zrobić wokół tego wątku coś zabawnego. Myślę, iż udało się to osiągnąć w odcinku, w którym Todd poznaje hiperseksualnych rodziców swojej aseksualnej partnerki. Wyszło absurdalnie, z szaloną ilością lubrykantu, przegięcia i slapsticku. To było tak karykaturalne, iż nie dało się tego odebrać jako brak szacunku wobec asów.
W kultowym już odcinku, który wyreżyserowałeś pt. "BoJack lubi pływać", bohater wyrusza na podwodny festiwal filmowy, nie znając języka, ani kultury tamtejszej społeczności. Czy realizacja odcinka praktycznie pozbawionego dialogów była skokiem na głęboką wodę?
Większość animowanych seriali dla dorosłych opiera się na scenariuszu i "BoJack" zwykle też był tak tworzony. Ten konkretny odcinek był natomiast całkowicie oparty na storyboardach, tak jak seriale Cartoon Network, np. "Adventure Time" czy "SpongeBob". Dla całej ekipy produkcyjnej to była duża zmiana, bo przywykliśmy do pracy według ścisłego scenariusza, naszpikowanego masą przemyślanych żartów i gagów. Pamiętam, iż kierownik produkcji i grube ryby od finansów, były kompletnie przerażone tym pomysłem. Na szczęście mieliśmy pod ręką wspaniałych współpracowników, jak Aaron Long i James Bowman, którzy kochają stare kino Chaplina i Keatona czy klasyczne kreskówki, jak "Zwariowane melodie". Finalnie problemem nie było to, iż brakowało nam pomysłów, wręcz przeciwnie, mieliśmy ich za dużo. Gdy oglądałem ten odcinek na Animatorze w Poznaniu, patrzyłem na niektóre ujęcia i żałowałem, iż odcinek nie był dłuższy.
A czy szychy z Netflixa były zadowolone z efektu końcowego?
Oni nigdy nie są zadowoleni. Oni po prostu chcą mieć kieszenie pełne pieniędzy.
Ale nie można zaprzeczyć, iż "BoJack lubi pływać" osiągnął sukces. Zdobył specjalne wyróżnienie na prestiżowym festiwalu w Annecy. Jak to wspominasz?
To było symboliczne wydarzenie, bo 10 lat wcześniej zaprosili mnie do Annecy z powodu mojego shorta "Moustache Contest", ale nie było mnie wówczas stać na bilet lotniczy do Europy. Dekadę później odebrałem nagrodę osobiście, a za cały wyjazd zapłacił mi Netflix.
Wiele osób porównuje ten odcinek do "Między słowami" Sofii Coppoli czy filmu "Ona" Spike’a Jonze’a. Prócz tematu epidemii samotności, równie ważnym wątkiem jest w nim rodzicielstwo. Czy jako ojciec podszedłeś do niego emocjonalnie?
Po pierwsze – to, iż dostrzegasz związek z "Między słowami", jest albo niesamowicie przenikliwe, albo wręcz telepatyczne. Bo rzeczywiście, kiedy pracowaliśmy nad wersją audio tego odcinka, korzystaliśmy ze ścieżki dźwiękowej właśnie z filmu Coppoli. Nasz kompozytor, Jesse Novak, moim zdaniem ją przebił – stworzył coś zupełnie własnego, ale wyraźnie inspirowanego tamtym klimatem i brzmieniem francuskiego zespołu Air. Po drugie – mój syn urodził się dokładnie wtedy, gdy pracowałem nad tym odcinkiem. Rozterki BoJacka wyjątkowo mocno ze mną wówczas rezonowały. Gdy się urodził, kupiłem mu choćby pluszowego konika morskiego. Ma go do dzisiaj. Pomyślałem wtedy, iż to całkiem urocze: on był taki maleńki, a ja właśnie tworzyłem odcinek o opiece nad niemowlakiem.
Zamierzasz pokazać mu kiedyś ten odcinek? A może już go widział?
Tak, zobaczył go na Animatorze.
Podobał mu się?
Powiedział, iż "może być", ale całość nie dorównuje "Wodogrzmotom Małym". Kiedy dorośnie, pewnie bardziej go doceni.
W innym odcinku, który reżyserowałeś, czyli "Po przyjęciu", BoJack i Wanda Pierce rozmawiają o historiach bez puenty. Czy uważasz, iż każdy żart musi ją mieć?
Istnieje dużo świetnych żartów bez puenty. Jest taki typ dowcipów-sucharów, zwanymi "shaggy dog jokes". Cała zabawa polega na rozwlekłym snuciu historii, na końcu których znajduje się "antypuenta". Uwielbiam takie żarty, opowiadam ich mnóstwo mojej rodzinie. Mój syn bardzo je lubi, moja żona natomiast ich nienawidzi. Osobą, która robiła to naprawdę wybitnie, był kanadyjski komik Norm MacDonald, który pracował w latach 90. w "Saturday Night Live". Uwielbiam oglądać na YouTubie jego występy. Wyobraź sobie, iż wszystkie światła w studiu są skierowane na ciebie, dookoła stoi ekipa, a ty opowiadasz żart, który z założenia jest głupi. Zawsze uważałem za wspaniałe marnować ludziom czas w ten sposób.
Czy zdarza ci się wychodzić poza strefę komfortu i eksperymentować z humorem?
Pod tym względem niezwykle ożywcza była dla mnie praca przy serialach "Korporacja Konspiracja" czy "Tuca i Bertie". Zwłaszcza w przypadku tego drugiego – pamiętam odcinek, w którym bohaterki rozmawiały o tym, jakie filmy czy seriale uważają za sexy. Dla Bertie takim tytułem było "Downton Abbey". Nadzorując ten odcinek, długo zastanawiałem się, na czym polega dowcip. Kompletnie go nie łapałem, ale kiedy pokazaliśmy go reszcie ekipy – w większości żeńskiej – wszystkie kobiety natychmiast zrozumiały żart i wybuchły śmiechem. Wtedy uświadomiłem sobie, iż chociaż nie jestem adresatem tej konkretnej sceny, to i tak ogromnie się cieszę, iż mogłem być częścią czegoś świeżego i innego.
A czy znasz może jakieś dowcipy o dziennikarzach albo krytykach filmowych?
Dziennikarze ogółem mają teraz w Ameryce dość ciężko, więc lepiej zostawię ich w spokoju. Mam inny żart, nazywa się: administracja Trumpa.