Takich romansów to ja nie chcę. "Miłość w Oksfordzie" popełnia jeden podstawowy błąd

natemat.pl 3 godzin temu
Netflix ma słabość do romantycznych historii w pięknych sceneriach (i trudno się dziwić), a Uniwersytet Oksfordzki aż prosi się o romans jak z bajki. Ale choć "Miłość w Oksfordzie" wygląda jak spełnienie marzeń fanów "Bridgertonów" i "Purpurowych serc", to zapomina o jednym: żeby takie historie działały, między bohaterami musi iskrzyć. A tutaj? Cisza i nuda.


Wyobraź sobie: porzucasz perspektywę świetnie płatnej pracy na Wall Street, by choć na chwilę uciec od korporacyjnego wyścigu szczurów i zgubić się w starych bibliotekach Oksfordu. Brzmi jak marzenie? Dla Anny de la Vega (gwiazda Netfliksa Sofia Carson), bohaterki "Miłości w Oksfordzie", to rzeczywistość. Zamiast liczb – poezja. Zamiast drapaczy chmur – wieże z piaskowca. Zamiast stresu – może… miłość?

O czym jest "Miłość w Oksfordzie"? To romantyczny film Netfliksa, który już jest hitem w Polsce, ale...

Już pierwsze sceny są jak pocztówka z Anglii, przedstawionej zresztą w filmie Iaina Morrisa (twórcy kultowego brytyjskiego serialu "Inbetweeners") naprawdę malowniczo. Anna gwałtownie zderza się z nowym światem. Wpada w kałużę z winy eleganckiego nieznajomego w drogim aucie, potem spotyka go w lokalnym pubie, a jeszcze chwilę później odkrywa, iż to… jej wykładowca.

Jamie Davenport (Corey Mylchreest) wygląda jak żywcem wyciągnięty z planu "Bridgertonów" – przystojny, błyskotliwy, lekko zadufany, bardzo brytyjski. Ona – rezolutna, z ambicjami i duszą humanistki, bardzo amerykańska. Przepis na ekranową chemię? Niestety tylko na papierze. A nie ma co się oszukiwać – to właśnie ona sprawia, iż romantyczne historie, choćby te najbardziej oklepane i tandetne, zapadają nam w pamięć.

Corey Mylchreest elektryzował widzów jako młody król Jerzy w "Królowej Charlotcie: Opowieści ze świata Bridgertonów", a jego relacja z Indią Amarteifio była jednym z najbardziej magnetycznych duetów w historii kostiumowego hitu Netfliksa. Z kolei Sofia Carson w "Purpurowych sercach" stworzyła z Nicholasem Galitzine'em opowieść o miłości, która naprawdę poruszała emocje.



W "Miłości w Oksfordzie" tej chemii po prostu brakuje. Choć główni bohaterowie to atrakcyjni, młodzi ludzie, to niestety za mało. Dialogi są co najwyżej poprawne, a spojrzenia, które miały być magnetyczne i intensywne, zwyczajnie nie iskrzą. Sytuacji nie ratuje też Carson – wprawdzie Netfliksowe romanse zalicza taśmowo, ale do najlepszych aktorek z pewnością nie należy. Na szczęście aktorskiego honoru broni Mylchreest, którego chętnie oglądałabym na ekranie częściej.

Wszystko brzmi i wygląda jak próba odtworzenia formuły filmowego romansu, bez zrozumienia jej istoty. Ani razu nie czuć, iż między Anną a Jamiem naprawdę coś się dzieje. Są razem, bo tak mówi scenariusz. A widz, zamiast wzdychać, patrzy na zegarek, bo zwyczajnie się nudzi.

"Miłość w Oksfordzie" miała być emocjonalnym rollercoasterem, ale jest zaledwie nudną przejażdżką


Netflix reklamuje ten film jako bittersweet heartfelt tearjerker, czyli "słodko-gorzką, poruszającą opowieść, która wyciska łzy". Problem w tym, iż żadna z tych obietnic się nie spełnia.

Film próbuje być wszystkim na raz – najpierw lekką komedią romantyczną, potem niespodziewanie skręca w stronę dramatycznego melodramatu. Twist? Owszem, jest. Jamie skrywa tajemnicę, której ujawnienie zmienia wszystko... i której każdy domyśli się w pięć sekund. Zamiast wzruszenia pojawia się tylko przewidywalność i niedosyt.

Tak, to miał być moment, który wbije nas w fotel, ale jest jak źle wstawiony przecinek w zbyt długim zdaniu – przerywa rytm, ale nie zmienia treści. Wszystko od tego momentu staje się cięższe, ale nie głębsze. Trudne tematy – choroba, życiowe wybory, przemijanie – są tu jedynie muśnięte, a nie rzeczywiście przepracowane.

Chociażby temat rozdźwięku między życiem zawodowym a osobistym, między pragmatyzmem a pasją, mógłby tu wybrzmieć naprawdę mocno, ale zostaje sprowadzony do kilku dialogów i jednej, wciśniętej na siłę sceny z matką bohaterki. Bohaterki, która miała być ambitną, niezależną kobietą walczącą o siebie, a ostatecznie zostaje sprowadzona do roli pogubionej dziewczyny, która próbuje ocalić smutnego chłopca.

Niestety scenariusz Allison Burnett i Melissy Osborne na podstawie powieści "My Oxford Year" Julii Whelan robi wszystko, by utrzymać widza na powierzchni. Nie pozwala zanurzyć się w emocjach, nie ryzykuje. Postacie drugoplanowe są niczym wyciągnięte z generatora: zabawny gej, urocza przyjaciółka, milczący adorator. Dialogi – niby błyskotliwe, ale bez charakteru. choćby poezja, która miała być osią tej opowieści, brzmi jak cytaty z kiczowatych kubków w sklepie z pamiątkami.

Jamie i Anna podejmują decyzje, ale nie czuć ich ciężaru. Kochają się, ale tego nie widać. Przeżywają dramat, który wygląda bardziej jak stylizowana sesja zdjęciowa niż realne cierpienie. W rezultacie film, który miał być emocjonalnym rollercoasterem, okazuje się zaledwie nudną przejażdżką na dziecięcej karuzeli.

Czy warto obejrzeć "Miłość w Oksfordzie"? Cóż. Nie


"Miłość w Oksfordzie" to film, który na papierze ma wszystko, by stać się hitem (i oczywiście nim został, bo Netflix wie, co działa w algorytmach). Ale to hit, o którym błyskawicznie się zapomni. Poza ładnymi zdjęciami i znanymi twarzami nie ma tu wiele do zapamiętania. Nie poczujesz szybszego bicia serca. Nie zapłaczesz. Nie będziesz czekać na drugie obejrzenie.

To nie jest "Przed wschodem słońca", to nie jest "Love Story". To choćby nie są tandetne, ale urocze "Purpurowe serca". To raczej zapomniana kartka z wakacji, którą wysłałaś sama do siebie – z ładnym znaczkiem, ale bez żadnej treści.

Idź do oryginalnego materiału