Teściowa wymaga pomocy co weekend – aż w końcu powiedziałam 'dość’. Nie jestem służącą i nikt nie będzie dyktował mi planu dnia.

newskey24.com 5 dni temu

Od samego początku mojego małżeństwa starałam się dogadać z teściową. Przez osiem lat zaciskałam zęby i udawałam, iż wszystko jest w porządku. Od kiedy ja i mój mąż, Marek Kowalski, wyprowadziliśmy się ze wsi do Warszawy, jego matka Halina Nowak dzwoniła do nas co tydzień. Zawsze to samo: Przyjedźcie w weekend, potrzebujemy pomocy! Raz do sortowania ziemniaków, innym razem do przekopywania ogródka, a jeszcze kiedy indziej do pomocy jej młodszej córce, Kasi, w tapetowaniu pokoju. I za każdym razem jechaliśmy. Jak marionetki.

Ale ja nie mam już dwudziestu lat, a moje życie to nie bajka. Pracuję pięć dni w tygodniu, wychowuję dwójkę dzieci, ogarniam dom. Ja też mam prawo do odpoczynku choćby do jednej niedzieli, żeby złapać oddech.

Dla Haliny byliśmy jednak darmową siłą roboczą. Na najmniejszy objaw zmęczenia odpowiadała: A kto to zrobi, jak nie ty? No właśnie. Tylko iż to nigdy nie była prawdziwa nagła potrzeba. Pewnego dnia kazała mi nie przyjeżdżać do niej tylko po to, żebym poszła pomóc Kasi malować salon. Poszłam, jak głupia. I zgadnijcie co? Podczas gdy ja biegałam z wałkiem i taśmą malarską, ta księżniczka Kasia wylegiwała się przed lustrem, podziwiając nowy manicure i gotując czajnik po raz setny.

Marek widział to wszystko. Nie był głupi, rozumiał, iż nas wykorzystują. Ale nigdy nie otworzył ust w końcu to jego matka. Więc znów zacisnęłam zęby. Aż do dnia, gdy

W sobotę po prostu przestałam jeździć z nim do niej. Bez dram, bez tłumaczeń. Zostałam w domu, mówiąc, iż mam inne plany.

Oczywiście, Halinie się to nie spodobało. Natychmiast zaczęła wypytywać syna dlaczego nagle jestem taka niewdzięczna? Marek błagał, żebym pojechała, choćby dla świętego spokoju. Ale miałam już dość tej farsy.

Mam trzydzieści pięć lat. Prawo do odpoczynku, a nie do usługiwania ludziom, którzy choćby palcem nie kiwną. Nie widziałam u nich wdzięczności ani szacunku. Tylko żądania.

Tamten weekend w końcu poświęciłam swojemu domowi. Pozmywałam narosłe naczynia, ugotowałam porządny obiad, a w niedzielę rozsiadłam się na kanapie z książką. Czysta przyjemność. Aż ktoś zadzwonił do drzwi.

Kasia.

Bez dzień dobry, bez cienia uprzejmości, wypluła z siebie gniew: jestem egoistką, niegrzeczną, zdrajczynią rodziny. Przypomniała mi mój obowiązek skoro jestem jej częścią.

Wysłuchałam jej, życzyłam miłego dnia i zamknęłam drzwi.

Ale na tym się nie skończyło. Tego samego wieczoru Halina wpadła do nas. Ledwo przekroczyła próg, już oskarżała mnie o niewdzięczność i brak szacunku podczas gdy ona dała nam wszystko. Patrzyłam na nią, a w głowie przewijały się wszystkie te godziny spędzone na gotowaniu, sprzątaniu, pracy w ogródku.

A teraz ona śmiała mi prawić kazania.

To był ostatni gwóźdź do trumny.

Bez słowa otworzyłam drzwi i wskazałam jej wyjście. Zszokowana, mruczała coś pod nosem, odchodząc. Wróciłam do książki i po raz pierwszy od lat odetchnęłam.

To nie była złość. To była wolność. Pewność, iż mój czas należy tylko do mnie. A jeżeli komuś coś byłam winna to tylko sobie i swoim dzieciom.

Tamtej nocy zasnęłam z lekkością w sercu. W końcu wolna.

Idź do oryginalnego materiału