Teściowa wymagała pomocy każdego weekendu aż w końcu powiedziałam dość. Nie jestem służącą i nikt nie będzie dyktował mi, jak mam spędzać swój czas.
Od samego początku małżeństwa starałam się dogadać z teściową. Przez osiem lat zaciskałam zęby i udawałam, iż wszystko jest w porządku. Od kiedy razem z mężem wyprowadziliśmy się ze wsi do Warszawy, jego matka Halina Nowak dzwoniła do nas co tydzień. Zawsze to samo: Przyjedźcie w ten weekend, potrzebujemy pomocy! Raz do sortowania ziemniaków, innym razem do przekopywania ogródka, a jeszcze kiedy indziej, by pomóc jej młodszej córce w tapetowaniu ścian. I za każdym razem jechaliśmy. Jak marionetki.
Tyle iż nie mam już dwudziestu lat, a moje życie to nie sielanka. Pracuję pięć dni w tygodniu, wychowuję dwójkę dzieci, zajmuję się domem. Ja też mam prawo do odpoczynku choćby jednej niedzieli, żeby złapać oddech.
Ale dla Haliny byliśmy darmową siłą roboczą. Przy najmniejszym oznakie zmęczenia odpowiadała: A kto to zrobi, jak nie ty? No dobrze. Tylko iż nigdy nie było to prawdziwe nagłe zajęcie. Pewnego dnia kazała mi nie przyjeżdżać do niej tylko po to, żeby wysłać mnie do córki, Kingi, bym pomogła jej malować salon. Pojechałam, jak głupia. I zgadnijcie co? Podczas gdy ja biegałam z metrówką i pędzlem, ta księżniczka Kinga wylegiwała się przed lustrem, podziwiając nowy manicure i gotując dziesiątą herbatę.
Mój widział to wszystko. Nie był głupi, rozumiał, iż nas wykorzystują. Ale nigdy nie otworzył ust w końcu to była jego matka. Więc zaciskałam zęby. Aż do dnia, kiedy
Pewnej soboty po prostu przestałam jeździć z nim do niej. Bez awantur. Bez tłumaczeń. Zostałam w domu, twierdząc, iż mam inne plany.
Oczywiście, Halinie się to nie spodobało. Natychmiast zaczęła wypytywać syna dlaczego nagle jestem taka niewdzięczna? Mąż błagał, żebym pojechała, choćby dla jej świętego spokoju. Ale miałam już dość tej farsy.
Miałam trzydzieści pięć lat. Prawo do odpoczynku, a nie usługiwania tym, którzy choćby palcem nie kiwną. Nie widziałam u nich ani wdzięczności, ani szacunku. Tylko żądania.
Tamtego weekendu wreszcie zajęłam się swoim domem. Pozmywałam stos naczyń, ugotowałam porządny obiad, a w niedzielę rozłożyłam się na kanapie z książką. Czysta rozkosz. Aż do dzwonka do drzwi.
Kinga.
Bez przywitania, bez cienia uprzejmości, wypluła z siebie wściekłość: jestem egoistką, niegrzeczną, zdrajczynią rodziny. Przypomniała mi mój obowiązek skoro już do nich należę.
Wysłuchałam jej, życzyłam miłego dnia i zamknęłam drzwi.
Ale na tym się nie skończyło. Tego samego wieczoru Halina wpadła do naszego mieszkania. Ledwo przekroczyła próg, a już oskarżyła mnie o niewdzięczność, o brak szacunku podczas gdy ona dała nam wszystko. Patrzyłam na nią, a wszystkie te godziny spędzone na gotowaniu, sprzątaniu, plewieniu wracały do mnie jak bumerang.
I ta kobieta stała teraz przede mną i śmiała wygłaszać kazania.
To było już za wiele.
Bez słowa otworzyłam drzwi i wskazałam jej wyjście. W szoku, mamrocząc pod nosem, w końcu wyszła. Wróciłam do książki i po raz pierwszy od lat odetchnęłam pełną piersią.
To nie była złość. To była wolność. Pewność, iż mój czas należy tylko do mnie. A jeżeli komuś coś byłam winna to tylko sobie i swoim dzieciom.
Tamtej nocy zasnęłam z lekkim sercem. Wreszcie wolna.