"To: Witajcie w Derry" to makabryczna uczta i gratka dla fanów Stephena Kinga – recenzja serialu HBO

serialowa.pl 3 godzin temu

Wracamy do upiornego miasteczka z filmowych adaptacji kultowego „To” Stephena Kinga. Jak wypada „To: Witajcie w Derry”, czyli kolejne spotkanie z klaunem Pennywise’em, będące zarazem prequelem o klątwie z kanałów Derry?

Jeżeli należycie do fanów Stephena Kinga to całkiem możliwe, iż w latach 2017 i 2019 czekaliście na obie adaptacje z serii „To” z pewnymi obawami. Przez ogrom materiału, który składa się na kultową powieść, martwiło, gdzie scenarzyści pójdą na skróty, a gdzie dopiszą od siebie elementy lepiej pogodzone z wymaganiami ekranu. Na przeniesieniu z książki straciliśmy wówczas m.in. kronikę miasteczka i lepszą genezę Pennywise’a. Zyskaliśmy jednak – czego wówczas nie mogliśmy wiedzieć – serialowy prequel, który uważnie przygląda się upiornej historii Derry. I wiecie co? Opłaciło się.

To: Witajcie w Derry – o czym jest serial Stephena Kinga?

Powiedzieć, iż ośmioodcinkowe „To: Witajcie w Derry” (widziałem przedpremierowo pięć z nich) to gratka dla fanów Stephena Kinga, to jak nie powiedzieć nic – i to pomimo faktu, iż sam oryginał jest tu w zasadzie tylko punktem wyjścia dla zupełnie nowych wątków. Historię Klubu Frajerów już znamy: wiemy, iż zaczyna się od papierowej łódeczki, po którą pechowy Georgie Denbrough sięga do kanaliku burzowego i kończy wiele lat później w leżu pod Derry. W miejsce filmowych i powieściowych bohaterów serial HBO wprowadza więc nowe postacie, które ze złem z upiornej mieściny w Maine zmierzą się 27 lat wcześniej – warto nadmienić, iż bliżej akcji powieści, toczącej się w znacznej części w roku 1957.

„To: Witajcie w Derry” (Fot. HBO)

Mimo to już pierwsza, diabelnie mroczna, scena prequela pokazuje, iż czas w gruncie rzeczy nie ima się Derry. Fascynujący punkt w kingowskiej topografii to jak zawsze siedliszcze uprzedzeń, przemocy i rozmaitych patologii, które z Pennywise’em łączy się w symboliczną ilustrację dylematu jajka i kury. Fakt, iż trafiamy do niego u progu kryzysu kubańskiego, w dobie powszechnego rasizmu, zimnowojennych lęków i wyścigu zbrojeń, uwydatnia jednak, iż tym razem to już nie tylko historia o dzieciakach i ich poszczególnych traumach (choć i te motywy z powodzeniem się tu realizują), a horror czerpiący garściami ze społeczno-politycznego kontekstu epoki.

To: Witajcie w Derry – czy serial jest podobny do filmów?

Serial niezwłocznie zresztą rozlicza się z podejrzeniami, iż twórcy spróbują pójść na łatwiznę i przetworzyć fabułę pierwszego z filmów na innej grupie dzieciaków – i powiem przy tym tylko tyle, iż jest w „To: Witajcie w Derry” mocarny zwrot akcji, na jaki nie byłoby stać żadnego z ekranowych naśladowców Kinga (patrzę na ciebie, „Stranger Things”). W każdym razie, choć zaczyna się od nastolatków na tropie zaginionego kolegi z klasy – bo nie ma „Tego” bez dobrej historii o dorastaniu – „Witajcie w Derry” dobudowuje odmienne perspektywy na miasteczko i jego mieszkańców i z czasem oddaje im tę samą, jeżeli nie większą, uwagę.

Jest tu m.in. afroamerykańskie małżeństwo, które po przeprowadzce z Południa natrafia na mur w postaci rasowych uprzedzeń, są sekrety pobliskiej bazy wojskowej dowodzonej przez enigmatycznego generała Shawa (James Remar, „Dexter”), a za sprawą pojedynczej wzmianki w powieści Kinga zjawia się znany z „Lśnienia” Dick Halloran (Chris Chalk, „Perry Mason”) – w przyszłości kucharz w hotelu Overlook, a tu żołnierz o wyjątkowo cennych dla Shawa parapsychicznych zdolnościach.

„To: Witajcie w Derry” (Fot. HBO)

Na fabularną tkankę serialu składają się rozmaite tematy – niepohamowane militarne ambicje Wuja Sama, głuchota na pospolite zło, wykluczenia, powojenne PTSD, domowa przemoc – ale każda z odnóg prequela prędzej czy później prowadzi z powrotem do kanałów Derry. Wiele z nich nawiązuje też bezpośrednio do filmów – czy to w kontekście postaci, będących przodkami pełnometrażowych Frajerów, czy dobrze znanych miejscówek. Zgadywanie, jak ten czy inny bohater dopasuje się do Derry z końcówki lat 80., to niewątpliwie jedna z przyjemności, której nie poskąpiono widzom – na szczęście nie kosztem nowych historii.

Podobnie jak w przypadku obu części filmów „To”, siła serialu leży w dużym stopniu po stronie obsady – od kapitalnie obsadzonych dzieci (w roli pokruszonej po stracie ojca Lilly błyszczy Clara Stack – możecie ją kojarzyć z „Hawkeye’a”) po dorosłe gwiazdy, wśród których są m.in. Jovan Adepo („Watchmen”), Taylour Paige („Zola”), Stephen Rider („Daredevil”) i oczywiście wracający do roli Pennywise’a Bill Skarsgård.

To: Witajcie w Derry – ile Pennywise’a jest w serialu?

Muszę przyznać, iż Andy Muschietti, autor obu filmów, który jest także głównym pomysłodawcą i jednym z reżyserów prequela, nie przesadził, obiecując „pomnożenie horroru” z kinowych adaptacji. Pięć pierwszych odcinków obnaża Pennywise’a w wydaniu dalece drapieżniejszym i okrutniejszym od filmów – serial bije też wszystkie dotychczasowe odsłony „Tego” poziomem gore’u. „Witajcie w Derry” chętnie sięga po chwyty z body horrorów, obrzydza, skręca między poszczególnymi tonacjami grozy – łącząc absurd, groteskę, odjechane jump scare’y, szpetne deformacje rodem z mangi Junjiego Ita i gotyckie straszydła w szalenie unikalny freak show.

„To: Witajcie w Derry” (Fot. HBO)

To powiedziawszy, nie oczekujcie, iż zobaczycie w tej dokręconej do oporu makabresce wiele samego Billa Skarsgårda – w serialu, a przynajmniej tej jego części, którą miałem przyjemność obejrzeć, zbyt dużo go nie ma. Twórcy kreatywnie obchodzą jego nieobecność, trzymając klauna na „specjalne okazje” – kiedy indziej straszą tym, co najtrafniej uderza w każdego z bohaterów. W końcu w początkach lat 60., bardziej od mumii, wilkołaka i klauna, bano się choćby nuklearnej zagłady czy promieniowania.

To: Witajcie w Derry – czy warto oglądać serial HBO?

Żeby nie było zbyt pięknie – nie wszystko gra tu na równym poziomie. Choć na ogół w serialu nie czuć, iż świat cyklu „To” stracił na rozmachu przy przeprowadzce na mały ekran, kilka scen zrobi na was wrażenie cyfrowo przestrzelonych. W połowie serii może też przyjść wam do głowy, iż twórcy opróżnili magazynki z najciekawszych pomysłów i zaczynają powoli tracić tempo (tu przesądzą jednak trzy ostatnie odcinki).

A choć lubię z grubsza kierunek, jaki Muschietti i ekipa obrali, interpretując po swojemu rozległe interludia z książki, nie spodobało mi się, jak podeszli do objaśnienia go widzom. Mając w zanadrzu aż osiem odcinków prequela, zasadniczą część genezy Pennywise’a i tak zachowano na jeden nazbyt szczodry „lore dump” – do tego w formie trącącej dość tandetnym fantasy.

„To: Witajcie w Derry” (Fot. HBO)

Serial jednak i tak gorąco polecam: i fanom pisarza z Maine, i tym znającym tylko filmy Andy’ego Muschiettiego. Nie mam wątpliwości, iż przy wszystkich zwrotach akcji, głębokim zrozumieniu stylu Kinga i gęstej atmosferze, której mogą tylko pozazdrościć blade małomiasteczkowe dreszczowce w rodzaju „Stamtąd”, prequel filmów „To” stanie się hitem sezonu halloweenowego i iż będziecie ochoczo wracać do niego co tydzień – na rytuał wspólnego straszenia. A zatem, cóż, witajcie w Derry. Rozsiądźcie się wygodnie, bo zostaniecie tu – parafrazując klasyka – forever and ever and ever. A na pewno do połowy grudnia.

To: Witajcie w Derry – premiera 27 października na HBO i HBO Max

Idź do oryginalnego materiału