TOP 15 – ulubione albumy redakcji [ZESTAWIENIE]

filmawka.pl 1 tydzień temu

Choć na co dzień skupiamy się głównie na kinie i telewizji, muzyka niezmiennie towarzyszy nam w tle – nie tylko jako ścieżka dźwiękowa do ulubionych filmów, ale też jako samodzielna forma wyrazu, która potrafi rezonować równie mocno. W redakcji Filmawki jest wielu zapalonych słuchaczy, a niektórzy z nas równie chętnie co o kadrowaniu, opowiadają o liniach basu, tekstach piosenek czy brzmieniowych eksperymentach.

Zebraliśmy więc nasze ulubione albumy – niekoniecznie te powszechnie uważane za „najważniejsze” czy „najbardziej przełomowe”, ale te, które najmocniej wpłynęły na nas samych. Płyty, które odkryliśmy w kluczowych momentach, które zostawiły ślad na naszych gustach, decyzjach czy emocjonalnym krajobrazie. Od klasyków rocka, przez współczesny pop i elektronikę, aż po najbardziej osobliwe eksperymenty.

Niech to będzie zaproszenie – do odkrywania, powrotów i prywatnych refleksji.


Pink Floyd – The Dark Side of the Moon (1973)

Okładka albumu Pink Floyd – „The Dark Side Of The Moon”

The Dark Side Of The Moon to bez wątpienia jeden z najważniejszych albumów w historii muzyki. Słychać tu wpływy licznych gatunków, które łączą ze sobą instrumentalną wirtuozerię Floydów z innowacyjnymi rozwiązaniami z zakresu inżynierii dźwięku, a za tę odpowiedzialny był nie kto inny, jak sam Alan Parsons. Tym, co jednak najbardziej na mnie wpłynęło podczas pierwszych odsłuchań była warstwa liryczna. Za jej sprawą całokształt albumu najlepiej oddaje jego minimalistyczna, choć niezwykle trafna okładka, przedstawiająca rozszczepienie światła w pryzmacie. Za każdą z piosenek, wraz z jej tekstem, stoi bowiem głębsze, uniwersalne i nieprzemijające przesłanie, które często nie wybrzmiewa tak dosłownie.

Album, przesłuchany przeze mnie po raz pierwszy w dość młodym wieku, gdy dopiero zaczynałem naukę języka angielskiego, wpłynął na mnie bardzo osobiście, pokazując tym samym, iż muzyka może nieść za sobą niezwykle głębokie przesłanie. Sprawił, iż zamiast skupiać się na niesamowitej sferze instrumentalnej, zacząłem już wtedy doceniać warstwę poetycką i szukać głębszego znaczenia w tekstach utworów, które próbowałem tłumaczyć sam i na własny sposób interpretować. Opowiadające o przemijaniu, pokusach, całym spektrum ludzkich lęków i emocji teksty Rogera Watersa najlepiej puentuje kończące album pesymistyczne zdanie, wypowiedziane przez dozorcę budynku Abbey Road, w którym miały miejsca nagrania. Zamiast je jednak cytować, zachęcam do przesłuchania The Dark Side of the Moon i własnych refleksji na ten temat.

Bartek Rusek


Carly Rae Jepsen – Emotion (2015)

Okładka albumu Carly Rae Jepsen – „Emotion”

2015 rok był nie tylko istotny dla świata muzyki, ale też przełomowy dla mojego gustu. Wyszły genialne albumy Sufjana Stevensa, Tame Impala i Kendricka Lamara. Ten ostatni choćby zagrał w Polsce – w Krakowie, gdzie miałem okazję go zobaczyć podczas nieodżałowanego Kraków Live Festival. Kiedy byłem w drodze powrotnej z tego uduchowiającego moją siedemnastoletnią duszę wydarzenia, zobaczyłem, iż portal własnoręcznie budujący mój gust muzyczny – Screenagers – opublikował tekst o Emotion Carly Rae Jepsen. Niemałym szokiem było dla mnie zobaczenie oceny 8/10 w recenzji płyty piosenkarki od Call Me Maybe, szczególnie, gdy też niespecjalnie w tamtym czasie nadążałem za nowościami w popie. Łaskawa ocena Michała Weichera skłoniła mnie jednak do sprawdzenia albumu i już od pierwszych dźwięków moje podejście do Kanadyjki kompletnie się zmieniło. Ciężko o inną reakcję niż zachwyt, gdy leci Run Away With Me – jedna z najbardziej rozmarzonych, euforycznych piosenek jakie znam. Ikoniczną linię saksofonu pewnie już na zawsze będzie trzymał zagnieżdżoną w podświadomości, a moment, gdy wjazd dudniących synthów w refrenie nie wywoła u mnie ciarek będzie oznaczał, iż już dawno mnie nie ma. choćby odchodząc od emocjonalnej przesady – to jest po prostu czysta popowa perfekcja, jeżeli pop postrzegamy jako chwytliwy, uniwersalny eskapizm w muzycznej formie.

I wydaje się, iż uchwycenie tej esencji popu przyświecało Carly oraz jej ekstraklasie szwedzkich (i nie tylko) współtwórców, bo Emotion równie dobrze mogłoby być greatest hits artystki. Wokal Jepsen może nie jest zbyt charakterystyczny i nie robi wielkiego wrażenia, ale w tym tkwi tez jej siła – potrafi z łatwością wykorzystać go zarówno w klubowych, tanecznych klimatach (I Didn’t Just Come Here To Dance, gdzie głos Carly zgrabnie odbija się od house’owego podkładu i sam staje się samplem w dropie), powolnych, zmysłowych balladach (All That), czy figlarnym, urokliwym Boy Problems. Jej teksty są też niezwykle szczere w swoim uniwersalizmie. To radosne, małe historie o sytuacjach damsko-męskich, wyzbyte ironii, sarkazmu, najwyżej podkręcone drobnymi uszczypliwościami. Dzięki temu łatwo się wczuć, gdy Carly śpiewa o nieszczęśliwym friendzonie w Your Type, czy poddać nostalgii Madonnowego When I Needed You.

Należy jednak podkreślić – to nie po teksty przychodzi się do tego albumu, tylko po rewelacyjne melodie i refreny. Carly to prawdziwa maszyna do tworzenia hitów, co potwierdza też jej zdumiewająca artystyczna płodność – samo Emotion ma 5 bardzo udanych bonus tracków, rok później wyszła też EPka z 8 b-side’ami, które na każdym innym popowym longpleju byłyby highlightami. Kanadyjka ciężko zapracowała sobie na miano kultowej postaci światowego popu – i choć w ogólnej świadomości raczej pozostanie dziewczyną od Call Me Maybe, to nie ulega wątpliwości, iż Emotion pozostanie jej szczytowym osiągnięciem.

Wiktor Małolepszy


Nine Inch Nails – Year Zero (2007)

Okładka albumu Nine Inch Nails – „Year Zero”

Gdy młody człowiek powoli i nieśmiało wychodzi poza bezpieczne ramy tego, co akurat leci w domowym radioodbiorniku, zaczyna odkrywać niesamowite rzeczy. Złożone artystyczne projekty, które poza warstwą muzyczno-liryczną oferują odbiorcy skrupulatnie opracowany aspekt fabularny i światotwórczy. Co więcej, projekt taki może nie ograniczać się tylko do nagrania audio, a ze swoim intertekstualnym ogromem dosłownie wyjść na ulice. Pod warunkiem, iż artyście przystępującym do pracy nad krążkiem (choć aspekt nośnika w omawianym przypadku będzie znacznie mniej monotonny niż wkładany do odtwarzacza okrąg) przyświeca jakiś ustalony pomysł. Z angielskiego, concept. Jednym z takich ambitnych concept albumów jest wydane w 2007 r. Year Zero Nine Inch Nails, który przeniósł odbiorców w dystopijną przyszłość roku 2022, zmieniając biernego słuchacza w aktywnego członka ruchu oporu.

Znacznie bardziej oparty na miejscami niemal kakofonicznej elektronice album, stanowił spore odejście od dość introspektywnego podejścia z poprzednich dokonań Trenta Reznora. Fragmentarycznie przytaczając słowa samego autora, Year Zero to album zawierający partie gitarowe przebijające się stale przez trzaski, pikania, kliknięcia i najróżniejsze, niewyraźne sekwencje ataków dźwiękowych. Perkusja wydaje się wszechobecna, ale i zniekształcona, zapętlona, ​​pokręcona i jawnie zepsuta. Nie był to album łatwy do sprzedania komukolwiek, bo na rynku nie było w tej chwili niczego, co brzmi w ten sposób. Jednak w cyfrowej kakofonii kryje się coś więcej niż uczta dla fanów wszelakiej odmiany noise’u. Przeanalizowanie spektrogramu utworów My Violent Heart i The Warning ujawniało zakodowane w wykresie obrazy tajemniczego The Presence widocznego na okładce albumu, a Me, I’m Not ujawniało słuchaczom numer telefonu.

Kontrolowane wycieki nowych singli dzięki zostawianych w miejscach koncertów pendrive’ów, hasła ukryte na oficjalnych koszulkach, rozdawanie ulotek z tajemniczym hasłem ART IS RESISTANCE, czy powołanie do życia dziesiątek fałszywych stron internetowych. To tylko niektóre z elementów starannie zaplanowanej układanki, które przez kolejne miesiące były zbierane w spójną całość przez słuchaczy na całym świecie. Year Zero stało się czymś więcej niż tylko nowatorskim albumem industrial rockowym. Dzięki starannie przygotowanej przez 42 Entertainment grze rozszerzonej rzeczywistości (potocznie zwanej ARG), projekt Nine Inch Nails stał się artystycznym manifestem wymierzonym w nadchodzące, mroczne czasy i ludzi za nie odpowiedzialnych. Od strony muzycznej, to w moim odczuciu przez cały czas jeden z ciekawszych projektów Reznora, ale to właśnie wszystko poza nią otworzyło mi kiedyś oczy na to, jak złożonym projektem może stać się zwykłe LP. Jak wiele elementów tworzy dzieło kultury. Parafrazując klasyka, kocham kiedy sztuka ze sobą rozmawia.

Norbert Kaczała


Cosmo Sheldrake – Wake Up Calls (2020)

Okładka albumu Cosmo Sheldrake – „Wake Up Calls”

Jestem typem osoby, dla której podstawowym formatem codziennego słuchania muzyki jest po prostu wielka playlista „polubionych” na losowym odtwarzaniu. W moim przepastnym worze utworów można usłyszeć cały przekrój kolekcjonowanych latami gustów, nastrojów i wspomnień – wszystko, poza Wake Up Calls.

Niespełna 30-minutowy album Cosmo Sheldrake’a nieodmiennie stanowi dla mnie doświadczenie magiczne. Nie włączam go rzadko, każdy odsłuch jest niemalże prezentem dla samego siebie. Tworzone na przestrzeni 9 lat kompozycje składają się przede wszystkim ze śpiewu ptaków zagrożonych wyginięciem na terenie Wielkiej Brytanii. Towarzyszy im delikatny, wrażliwy, elektroniczny akompaniament. Niezwykłe wyczucie Cosmo nadaje trelom formę, ale nie zabiera im naturalnej dzikości. W naturze jest przecież miejsce na każdy zwierzęcy głos.

Podróż od nocy, przez świt, dzień, zachód, aż do kolejnej nocy zawieszona jest w pięknej niejasności emocji. Pełno w niej ciepła, euforii i błogości, ale też nostalgii, poczucia przemijania, niemożliwości zatrzymania biegu czasu i świata. W końcu pauza na choćby najdrobniejszą chwilę to cisza, niebyt.

Wake Up Calls śpiewa językiem logicznie niezrozumiałym, ale intuicyjnie najpiękniejszym, najbardziej naturalnym. Cosmo Sheldrake stworzył coś wyjątkowego. Może dlatego, iż chciał być w swojej sztuce gościem czegoś większego.

Rafał Skwarek


Sigur Rós – Kveikur (2013)

Okładka płyty Sigur Rós – „Kveikur”

Kveikur to siódmy studyjny album islandzkiego zespołu Sigur Rós i zarazem jedna z najbardziej radykalnych zmian w dotychczasowej stylistyce ich dorobku muzycznego. Brzmienie stało się tutaj mroczniejsze i bardziej agresywne. Tytuł płyty dobrano wręcz idealnie do takiej transformacji; „kveikur” oznacza „lont”, więc trudno nie odnieść wrażenia, iż Islandczycy metaforycznie podpalili fundamenty swojej twórczości. Odeszli od ulotnych, ambientowych, wręcz eterycznych brzmień, które przywodziły na myśl gęstą mgłę.

Wokal Jónsiego na kolejnych utworach jest zdecydowanie bardziej bezpośredni, pierwszy raz tak wyraźnie odchodzący od śpiewania w wymyślonym języku hopelandskim. Kveikur nie implementuje już duchowych uniesień – piosenki cechuje napięcie, momentami choćby gniew. Nie oznacza to całkowitego zrezygnowania z orkiestracji. Pojawiają się one jako kontra do rozbudowanych partii perkusyjnych, ciężkich linii basowych, industrialnych i noise’owych tekstur.

Premiera albumu przypadła na początki mojej fascynacji Islandią, bez wątpienia stając się formatywnym dziełem dla mojego postrzegania całej kultury tego kraju i samej wyspy. W miejscu, które postrzegałam do tej pory jako utopię, za sprawą Kveikur dojrzałam zimno, chłód i jego przemysłowy, ponury wymiar. Islandia nabrała dla mnie bardzo fizycznego wymiaru, a nie tylko magicznego i neoromantycznego. Taki jest też sam album: przypomina świadomy sen, który choć zawiera pierwiastek enigmy, intensywnie zderza słuchacza z rzeczywistością. Tak, jakby nagle spod niewzruszonego islandzkiego lodowca wypłynął strumień lawy.

Anna Czerwińska


Grimes – Visions (2012)

Okładka albumu Grimes – „Visions”

Mój betonowy gust uległ implozji na skutek odkrycia Grimes na peryferiach YouTube’a w 2015 roku. To było Hearbeats z drugiego longplaya, może ktoś jeszcze o tym pamięta, ale głównej popularyzatorki ethereal wave’u w erze największego zainteresowania serwisem MySpace i Tumblr. Claire Boucher, zanim została jedną z najbardziej nieprzewidywalnych osobowości Internetu, była niespotykanym zjawiskiem w pewnym jego obszarze i wiodącą indywidualistką w synthpopowym nurcie z sieci. Geidi Primes (2010), czyli odklejona interpretacja Diuny Franka Herberta oraz psychodelicznie darkwave’owa Halfaxa (2010) wprowadziły do perspektywy na twórczość lo-fi nowej jakości ekspresję, zakomunikowaną dzięki narzędzi rozumianych przez autorkę w rzeczywistym czasie tworzenia utworów. Zrealizowane w ciągu 9 dni, narkotycznym szale i za sprawą afektu Wkraczając w pustkę Gaspara Noego, Visions zwróciło na siebie międzynarodową uwagę precyzją intuicyjnego odkrywania tajników programu do produkcji muzyki, a w konsekwencji, na oryginalne potraktowanie electro popu.

Pamiętam, jak pierwszy odsłuch Oblivion i Genesis wytrącił mnie z kilkuletniego zapętlenia na rzeczach, które prowadziły mnie donikąd. Circumambient sprowokowało mnie do pobrania FL Studio i odtwarzania z pamięci wszystkiego, co Grimes stworzyła dzięki domysłu, prostych narzędzi wokół siebie, determinacji i odwagi wobec ryzyka, które niesie za sobą porzucenie dotychczasowego, poukładanego życia. Visions do dziś jest moim fundamentalnym punktem odniesienia do ambitnego amatorstwa, którego konsekwencją jest powołanie do istnienia czegoś, co w zaskakujący sposób pozbawione jest wrażenia potykania się o przypadek. To, co było dla mnie najciekawsze w osobliwości tego szkicu możliwości, to nieprzewidywalność dalszych decyzji, mimo dość prostego konstruktu opartych na loopach numerów. Na tym materiale wynika to bezsprzecznie z opracowania melodii wokalnych, dającemu autorski charakter temu, nad czym Kanadyjka jeszcze miała względną kontrolę do 2020 roku, po wydaniu swojego (prawdopodobnie) finalnego krążka – Miss Anthropocene. Dzięki Visions zrozumiałam, iż wszystko jest możliwe, dlatego wiem, iż przyjdzie taki dzień, w którym w creditsach do swojego długograja będę mogła podziękować Boucher za wpływ na mój zaangażowany stosunek do muzyki i jej emocjonalną percepcję.

Magda Wołowska


Herbie Hancock – Head Hunters (1973)

Okładka albumu Herbie Hancocka – „Head Hunters”

Mam pewną tezę – gdyby istniała maszyna, która mogłaby wydobyć z człowieka szczerą i nieskrępowaną esencję życiową i przenieść tę energię na jakiś nośnik danych to uważam, iż efektem takiego eksperymentu byłaby płyta Head Hunters Herbiego Hancocka. Ten 40-minutowy krążek z zaledwie czterema utworami to wspaniały przykład jazz fusion, w którym przeplatają się hipnotyczne groovy, funkowe rytmy i soulowe smaczki. Z całej tej kombinacji tworzy się napełniona życiem całość, motywująca swoim wigorem i udowadniająca, co w życiu najpiękniejsze.

Jest to jednocześnie muzyka dialogu – między przeszłością i duchem jazzu, a przyszłością i cielesnością funku. Odczuwalne jest to w takich utworach jak Watermelon Man, w którym Hancock bierze na warsztat swoją kompozycję sprzed lat, ale dodaje do niej elementy eksperymentalne jak np. futurystyczne syntezatory, przy akompaniamencie szamańskich wokaliz. Każda zmiana tempa kipi życiem, a zwinność i płynność w jakiej wszyscy muzycy bawią się formą i ożywiają nuty sprawia, iż jest to wybitny album.

Igor Kuśmierski


Muse – Absolution (2003)

Okładka albumu Muse – „Absolution”

Wyobraźcie sobie rozciągające się po horyzont morze. Słońce przyjemnie odbija się od fal, lekko prażąc Wam skórę, a jego działanie łagodzi delikatna bryza. Nagle – ni stąd, ni zowąd – w zasięgu Waszego wzroku pojawia się wolno płynący statek. Co to za jednostka, skąd i dokąd płynie? Nieistotne. Obraz ten za każdym razem pojawia się przed moimi oczami za każdym razem, gdy słyszę nostalgiczne, marzycielskie, skrzypcowe intro do Blackout.

Otwierający Hysterię bassline pompuje z kolei adrenalinę, aby zostać na chwilę rozerwanym brudnym, zadziornym riffem. Takich dualizmów znajdziemy na Absolution więcej. Szybki rzut oka na tracklistę pozwoli dostrzec, iż płyta to przeplatanka: raz coś o większej ilości BPM-ów, raz o mniejszej.

Dla wielu fanów i krytyków, najlepszym krążkiem Muse jest Origin of Symmetry. I ciężko wchodzić z tym w dyskusję. Sam przez bardzo długi czas byłem w obozie drugiego albumu Brytyjczyków. Absolution jest jednak pierwszym przejawem epickości, stadionowości i doniosłości Muse. Wystarczy wspomnieć te rozpaczliwe refreny Stockholm Syndrome oraz Sing For Absolution, czy pełne nadziei, dodające wiary i otuchy Butterflies & Hurricanes. O ile wspomniane Origin of Symmetry czy kolejne w dyskografii Black Holes and Revelations stoją na równie wysokim poziomie, to jednak w Absolution częściej potrafię odnaleźć coś więcej, niż aspekt rozrywkowy.

Daniel Łojko


Led Zeppelin – Physical Graffiti (1975)

Okładka albumu Led Zeppelin – „Physical Graffiti”

Jako ogromny fan Led Zeppelin, kocham całym sercem każdy z ich albumów. Jednak to szósty z nich, Physical Graffiti, wpłynął na mnie najbardziej. Płyta ukazała się w 1975 roku, gdy zespół miał już na koncie większość ze swoich największych hitów, a kolejne albumy biły rekordy sprzedaży. Wtedy też zespół wydał nakładem własnej wytwórni Swan Song Records Physical Graffiti – podwójny, trwający ponad 80 minut album. Wydając go samemu, będąc na pozycji najpopularniejszej wówczas kapeli na świecie, Led Zeppelin nie mieli nic do stracenia – postawili więc na wyraźny eksperyment z formą.

Słuchając po raz pierwszy tej płyty blisko 30 lat po jej wydaniu, znając wcześniejszą twórczość zespołu, byłem pod ogromnym wrażeniem. Jako młody, wchodzący w świat muzyki dzieciak, nie mogłem sobie wyobrazić, iż mająca swoje własne, charakterystyczne i rozpoznawalne brzmienie kapela, była w stanie stworzyć coś tak różnorodnego. Bo Physical Graffiti to nie tylko hard rock, z którego doskonale znamy ten zespół. Każdy utwór reprezentuje tu inny styl, od orkiestralnego wręcz Kashmira, przez bardziej progresywne In The Light, balladę Ten Years Gone, po elementy bluesa, country, funku czy sięgający korzeni zespołu, wspomniany hard rock. Album udowodnił mi coś, co teraz jest dla mnie tak oczywiste – gatunek muzyczny to tylko umowna granica, którą nie tylko można, a wręcz trzeba przekraczać, sięgając po coś więcej, nie ograniczając się do sztucznych reguł i warunków. To podejście zainspirowało mnie na tyle, iż wraz z usłyszeniem gitarowego riffu Jimmy’ego Page’a, przewijającego się przez refren utworu The Rover, zdecydowałem się samemu sięgnąć po gitarę.

Bartek Rusek


Linkin Park – Hybrid Theory (2000)

Okładka albumu Linkin Park – „Hybrid Theory”

Nie zamierzam w tym krótkim tekście pozorować ani na historyka, ani na sędziego, który rozstrzygnie kto adekwatnie stworzył nu-metal. Mało tego, nie będę choćby spierał się z powszechnym zarzutem, iż zespół, którego ów tekst dotyczy w tej chwili nie ma z tym gatunkiem zbyt wiele wspólnego. Nie zmieni to jednak faktu, iż kiedy 18 lat temu w moje ręce wpadło Hybrid Theory Linkin Parku, dość hermetyczne pojmowanie muzyki przez dziesięcioletniego mnie przeszło sporą przemianę. Gdy już osłuchałem się z With You, One Step Closer czy Papercut na tyle często, iż mogłem większość z nich wyrecytować z pamięci przy wsparciu moich podstawówkowych umiejętności językowych, musiałem dowiedzieć się czegoś jeszcze. Przede wszystkim, czy tytułowa teoria hybrydy dotyczy żołnierza ze skrzydłami ważki na okładce? Jak wielkie było moje zdziwienie, gdy okazało się, iż nazwa albumu to odwołanie do prężnie rozwijającego się w Kalifornii nurtu, łączącego w sobie elementy alternatywnego rocka i hip-hopu. Przecież te dwa gatunki nigdy się nie łączyły i wiedział to każdy kto posiadał w domu radio. Na szczęście pędzące coraz szybciej łącze internetowe, dryg do nauki angielskiego i starszy brat mający za sobą już nastoletni bunt, to dobre czynniki wspierające rozwój młodego nu-metalheada. Harmonijny mariaż rapowanych przez Shinodę zwrotek, wykrzyczanych lub subtelnie śpiewanych refrenów Benningtona, czy klimatyczne scratche Mr Hahna przy wsparciu rockowych podstaw, pozwalające wybrzmieć tekstom o rozczarowaniu, gniewie i poszukiwaniu siebie, obudziły coś w młodym mnie. Muzyka okazała się żywym organizmem, który ewoluuje, przyjmując znacznie odważniejsze formy niż mógłby mi to sugerować wszechobecny mainstream. O ironio, ciężko było później o wywodzący się z nu-metalowego kręgu zespół, który zyskałby taką radiową popularność jak właśnie Linkin Park. Nie zmienia to jednak faktu, ze był to pierwszy krok na długiej drodze do wyrażania siebie poprzez przyswajane treści i gdyby nie szóstka kolesi z Los Angeles, nie rozwinąłbym skrzydeł swojej artystycznej wrażliwości. I tak, to były skrzydła ważki.

Norbert Kaczała


Aphex Twin – Selected Ambient Works Volume II (1994)

Okładka albumu Aphex Twina – „Selected Ambient Works Volume II”

Erik Satie — czołowy francuski kompozytor schyłku wieku — wykoncypował prototyp pojęcia muzyki użytkowej (furniture music), na skutek odnalezienia potencjału obecności dźwięków w tle powszechnego uczestniczenia w życiu kulturalnym Francuzów. Składające się z ciągłej repetycji brzmienia wypełniały bistra, galerie sztuki, przedsionki recepcji w hotelach, urzędy podczas zawierania ślubów cywilnych. Satie pojmował tę praktykę minimalizmu jako idealną formę doświadczania muzyki, w której samo jej brzmienie jest na tyle integralnym elementem powszedniości, iż aż niezapisującym się w świadomości – zupełnie jak zamykanie w pośpiechu drzwi mieszkania na klucz. Ten stosunek do tworzenia rozwinął w późniejszych latach Brian Eno twierdząc, iż ambient powinien uzupełniać przestrzeń w na tyle interesujący sposób, by zauważyć wypełnienie pewnego braku, ale bez zawahania uwagą słuchającego. Niezwykle ciekawie w tej perspektywie jest myśleć o drugim studyjnym albumie klubowej legendy podziemia z Wysp – Aphex Twina. Selected Ambient Works Volume II jest antytezą wobec tej perspektywy, która w moim przekonaniu wypiera konieczność istnienia jakiejkolwiek przestrzeni, a przynajmniej takiej, na rzecz której elektronika Richarda D. Jamesa konstytuuje swoje istnienie. Porównanie tego materiału przez Brytyjczyka do wrażenia świadomego śnienia w otoczeniu industrialnego kompleksu elektrowni powinno być wystarczająco zachęcające do sprawdzenia, czym jest ambient w swojej najczystszej postaci.

Magda Wołowska


Igorrr – Savage Sinusoid (2017)

Okładka albumu Igorrr – „Savage Sinusoid”

Igorrr to muzyczny geniusz; bestia, która słyszy więcej. Jego muzyka to chaos w swej najbardziej wynaturzonej formie, bo opanowanej i bezwzględnie kontrolowanej. Dysharmonie, zmiany tempa, łamanie rytmu, audialne ataki, nieprzystające mieszanki gatunkowe, ale ani jednej fałszywej nuty. Stylistyczne środki, którymi posługuje się Gautier Serre (prawdziwe imię Igorra), nie są wyrazem pustego buntu. Każda sekunda Savage Sinusoid to starannie zaprojektowana, konstrukcja kogoś, kto do (muzycznego) szaleństwa kocha dźwięk i jego różnorodność.

Opętańczy krzyk Viande. Houmous wprowadzające do metalowego pejzażu fascynację muzyką wschodu i sympatię do chiptune’owych brzmień. Ostudzenie emocji czarnym deszczem Problème d’émotion. Brutalny pęd Apopathodiaphulatophobie. Akordeonowy walc Cheval, przypominający o francuskim rodowodzie artysty. Falujące blachy Robert. Savage Sinusoid jest pełnią wszystkiego, na co autor miał ochotę – nie sposób szukać w nim prostych podsumowań i fabularnych ścieżek.

Niezwykle ważne jest przy tym to, iż w obłąkanej wizji Igorrra nie ma miejsca na snobizm. Muzyka sama w sobie to dla niego źródło kreatywnej zabawy, przestrzeń nieustannej eksploracji, kanwa dla wszelkich emocji. Drzemiąca w Savage Sinusoid furia jest wyrazem wszystkich uczuć – kumulacją odczuwania.

Ostatnia nuta Au Revoir kończy album poza intuicyjną prymą i obiecuje ciąg dalszy. Ciąg dalszy równie wybitny. Niewykluczone, iż dziś wolę bliskowschodnią rdzę wydanego w 2020 Spirituality and Distortion, jednak to Savage Sinusoid było dla mnie przełomem, który zbudował w sercu pomnik dla francuskiego entuzjasty brzmień wszelakich. Jakie to szczęście, iż na horyzoncie słychać już nadchodzące w tym roku Amen.

Rafał Skwarek


Arca – Arca (2017)

Okładka albumu Arki – „Arca”

Arca poprzez swoją muzykę otworzyła we mnie zupełnie nową wrażliwość. Udało jej się podejść mnie od najczulszej strony. Przez pewien czas znałem ją wyłącznie jako postać, która swoją charakterystyczną produkcją współtworzyła ważne dla mnie wydawnictwa, takie jak EP2 od FKA Twigs czy Vulnicura Björk. To, co usłyszałem na jej albumie z 2017 roku, było jednak dla mnie czymś zupełnie nowym.

Otwierający utwór Piel w mistrzowski sposób nakreśla krajobraz, w którym osadzona jest reszta albumu. Arca to muzyczne limbo. Klaustrofobiczna i obca przestrzeń, przeszywana chłodnymi instrumentalami znanymi z wcześniejszej twórczości artystki. W samym środku tej scenerii kryje się masa trudnych emocji, określanych przez teatralny wokal Ghersi, który nie został poddany znacznej obróbce. Artystka pozwoliła usłyszeć prawie każdą z jego niedoskonałości. Nie ma wątpliwości, iż poprzez tę surowość, a także poprzez egzaltację i czułość, Arca przedstawiła najprawdziwszą wersję siebie. Teksty, w dużej mierze zaimprowizowane, wciąż onieśmielają mnie swoją intymnością. Obracają się wokół relacji i całego spektrum związanych z nimi emocji, od bólu i straty, po wszystkie odcienie pożądania.

Bardzo trudno jest mi wracać do tej płyty. Jest ona kapsułą czasu, która przenosi mnie do późnolicealnych czasów. Wspomnienia, które nie zostały uwiecznione na zdjęciach z tamtego okresu, przechowuję właśnie w tym albumie. Mimo, iż teksty Arki nie odnoszą się już tak blisko do moich obecnych doświadczeń, a ja wciąż nie nauczyłem się hiszpańskiego, przez cały czas znam większość z nich na pamięć i śpiewam wymyślone słowa, które tylko trochę przypominają oryginał.

Mateusz Pastor


Nao – Saturn (2018)

Okładka albumu Nao – „Saturn”

Saturn to drugi album brytyjskiej piosenkarki Nao. Projekt orbituje wokół astrologicznego konceptu powrotu Saturna. To czas, gdy planeta ta powraca do swojego położenia z czasu naszych narodzin. Wypadając w okolicy trzydziestego roku życia symbolizuje czas przemian. Zjawisko to przez niektórych uznawane jest za „oficjalne” wejście w dorosłość. W związku z tym głównymi motywami projektu są refleksje nad miłością, młodością i gdybania o alternatywnych wersjach przeszłości. Pomimo tego, iż w czasie wydania Saturna bliżej było mi do narodzin niż do powrotu zaobrączkowanej planety to Nao znacznie ułatwiła mi poradzenie sobie z trudnościami dojrzewania. Czułem, iż mogę utożsamić się z tym, o czym śpiewa, a to co słyszałem w słuchawkach wciąż na nowo przykuwało moją uwagę. Album to fantastyczny zbiór piosenek łączących współczesne R&B z szeregiem różnych gatunków. Klimatyczne, inspirowane afrobeats Drive and Disconnect przewiozło mnie przez wiele trudnych przyjaźni zmąconych przez błahe, szczenięce problemy. Gabriel i Orbit przedstawiają spektrum emocji, od niewinnego zauroczenia do radzenia sobie z porzuceniem. Historie tak powszechne (i podkręcone do ekstremum) w hormonalnym koszmarze nastoletniego odkrywania świata. Na zawsze zostaną ze mną mgliste, jesienne poranki moich pierwszych licealnych dni, gdy przestraszony szukałem pocieszenia w świecie wykreowanym przez Nao. Razem z drugim utworem z płyty zastanawiałem się „how will I make it out alive? Okazało się, iż przeżyłem, a moja sympatia do muzyki tej twórczyni trwa po dziś dzień. Z perspektywy czasu wydaje mi się, iż po prostu tak musiało być, a Saturn był mi zapisany w gwiazdach.

Marceli Jasiński


Bastille – Wild World (2016)

Okładka albumu Bastille – „Wild World”

Z drugą płytą Bastille moja relacja jest bardzo prosta, może choćby i przypadkowa. Ot, losowo włączona transmisja z koncertu zespołu na Open’erze w 2016 roku. Kilka zagranych tam kawałków z jeszcze nie wydanego wówczas albumu wystarczyło, aby zawiesić swoje ucho na dłużej i oczekiwać premiery. I wreszcie nadszedł 9 września 2016. Do dziś pamiętam, iż pierwszy odsłuch był… w porządku. Wild World nie chwyciło od razu, ale dawało przesłanki, aby poświęcić albumowi więcej czasu oraz skupienia. Albo, żeby po prostu sięgnąć po edycję kompletną, z kilkoma utworami więcej. Kojarzycie ten moment z życia, kiedy uważacie się za „lepszych”, bo nie słuchacie mainstreamu? Że zamiast puszczanego w radiach do znudzenia Pitbulla, odpalacie AC/DC albo inne Guns N’ Roses i myślicie, iż TO jest muzyka?

Dla mnie Bastille było właśnie takim zaproszeniem do mainstreamu. Dziś odpalam Wild World z wielką nostalgią i masą wspomnień. Głowa sama buja się przy Way Beyond, noga chodzi przy Lethargy, a Glory, Warmth oraz Power zalewają ciepłem, ale i pewnością siebie. Rockowe Blame zaskakuje gatunkowym skrętem, ale mój faworyt to Send Them Off!. Jest w tym utworze jakiś taki luz i bezczelność, ubrane jednak w muzykę spod egidy nieco ambitniejszego popu. A ja – jako osoba, która uwielbia słuchać wokali wspierających – nie mogę również nie zwrócić uwagi na ten element płyty. Owszem, Dan Smith i tak brzmi fenomenalnie, jednakże to w tle dzieją się rzeczy równie warte uwagi. Można pisać, opisywać, zachęcać, ale jedno nigdy się nie zmieni: trzeba doświadczyć. I to polecam Wam zrobić.

Daniel Łojko


Korekta: Magda Wołowska, Anna Czerwińska

Opracowanie: Magda Wołowska

Idź do oryginalnego materiału