Od ucieczki z niewolniczej plantacji, przez lot nad Karaibami, po skutą lodem Arktykę. „Washington Black” kusi iście epicką ekranową przygodą, ale czy na pewno warto dać się jej porwać?
Z jednej strony bezpretensjonalna eskapistyczna przygoda, z drugiej osadzona w brutalnych historycznych realiach opowieść o ucieczce do wolności. Dodając do tego znakomitą oprawę audiowizualną i znane nazwiska w obsadzie, „Washington Black” miał wszystko, żeby podbić małe ekrany, stając się hitem tegorocznych wakacji. Udało się?
Washington Black – o czym jest serial Disney+?
8-odcinkowy miniserial produkcji Hulu, który w Polsce można już w całości oglądać na Disney+, to ekranizacja uznanej powieści kanadyjskiej pisarki Esi Edugyan. Jej tytułowym bohaterem jest George Washington Black (Ernest Kingsley Junior, „Sandman”), którego poznajemy jako młodego mężczyznę w Halifaksie w 1837 roku. Narrator w osobie jego opiekuna i pracodawcy, Medwina Harrisa (Sterling K. Brown, „Paradise”), z miejsca raczy widzów słowami o „chłopcu, który miał odwagę zmieniać świat”, co brzmi równie pompatycznie, co obiecująco, zwłaszcza iż historia nie zostawi nas na długo w jednej lokacji.

Akcja gwałtownie bowiem przyspiesza, z jednej strony przedstawiając „teraźniejsze” losy bohatera, a z drugiej cofając się do czasu, który ten spędził jako niewolnik na plantacji na Barbadosie. Młodego Washa, w którego wciela się Eddie Karanja („Sandman”), dzieli od starszego kilka lat i wiele niezwykłych przygód, które będziecie stopniowo poznawać. Łączy z kolei ten sam talent do wynalazków i aspiracja, aby za sprawą intelektu, ciekawości i determinacji zerwać krępujące społeczne więzy i dosłownie sięgnąć chmur. Czy to mu się uda?
Przekonacie się bardzo szybko, ponieważ tocząca się z grubsza równomiernie dwutorowo narracja błyskawicznie nabiera tempa. Będziecie więc oglądać, jak starszy Wash ucieka przed ścigającą go przeszłością, walczy o miłość i przeciwstawia się okrutnym realiom XIX-wiecznego świata. Jednocześnie na bieżąco uzupełnicie też luki w jego wcześniejszej historii i zdziwicie się, jak wiele zdążył do tej pory przeżyć. Bo jak sami zobaczycie, kręte ścieżki losu młodego bohatera zaprowadzą go choćby dalej od słonecznego Barbadosu niż do Nowej Szkocji.
Washington Black to tysiąc przygód w jednym serialu
Jeśli po przeczytaniu powyższego opisu lub obejrzeniu efektownej zapowiedzi wyobrażacie sobie serial, który porwie was na niesamowitą przygodę w starym stylu, to jak najbardziej macie słuszność. Tak, „Washington Black” zapewnia to wszystko, przenosząc widza między krainami i kontynentami z rozmachem godnym klasycznych powieści Juliusza Verne’a. Problem polega na tym, iż epicki wymiar tej opowieści jest zarówno jej największą zaletą, jak i najgorszym przekleństwem.

Weźmy sam początek i zawiązanie akcji w Halifaksie. Poznajemy głównego bohatera, pojawia się potencjalny wątek romantyczny z przybyłą z Anglii Tanną (Iola Evans, „The 100”), zaintrygowanie podsycają tajemnice z przeszłości tych dwojga i stojące im na drodze przeszkody. Wszystko się zgadza. Tu jednak przerywamy, żeby cofnąć się o osiem lat i zacząć zupełnie inną opowieść.
Jesteśmy na Barbadosie, gdzie mały Wash żyje i pracuje wraz z opiekującą się nim Kit (Shaunette Renée Wilson, „Rezydenci”). Cień na dziecięcą beztroskę rzuca okrucieństwo właściciela plantacji, ale przybycie jego brata, pełnego zapału i entuzjazmu naukowca Titcha (Tom Ellis, „Lucyfer”), zmienia ton opowieści na wyraźnie lżejszy. Znów jest ciekawie i ponownie czujemy się zainteresowani. Zatem najwyższa pora na zmianę. A potem jeszcze jedną, i kolejną, i następną.
Washington Black nie dźwiga własnego rozmachu
Od Kanady po Karaiby. Z pirackiego okrętu do stacji Kolei Podziemnej. Spod powierzchni wody ponad chmury. I tak dalej, dopóki w scenariuszu jest miejsce na kolejne zwroty akcji lub dopóki widza kompletnie nie przestanie to wszystko obchodzić. Możecie zgadnąć, co następuje szybciej.

To nie tak, iż „Washington Black” nie angażuje widza, a bohaterowie nie wzbudzają w nim żadnych emocji. Przeciwnie, serial autorstwa Selwyna Seyfu Hindsa ma mnóstwo zalet, którymi potrafi momentalnie przykuć uwagę oglądającego, ale w miarę rozwoju tej historii wszystkiego jest w niej zwyczajnie za dużo. Treści, efektów, zwrotów akcji i scenerii, a nade wszystko – nagłych i ostrych zmian w tonacji. Czym innym jest wszak przygodowa historia nasycona mocno podkoloryzowaną przez fantazję nauką, a zupełnie czymś innym poważna opowieść o najmroczniejszej karcie w dziejach Ameryki.
Tutejsi twórcy tymczasem jakby kompletnie się tym dysonansem nie przejmowali, absolutnie bezceremonialnie przechodząc z jednego motywu na drugi. Rozumiem, a choćby doceniam próbę zbudowania fabuły o XIX-wiecznym czarnoskórym bohaterze wokół chęci czerpania garściami z życia zamiast historycznej traumy. W efekcie dostaliśmy jednak pokraczny miks gorzej przemyślanych „Mrocznych materii” z „Koleją podziemną” w wersji light. Trudno powiedzieć, żeby wyszedł on na dobre którejkolwiek ze stron.
Washington Black jest równie naiwny, co olśniewający
Sprawie nie pomaga też fakt, iż „Washington Black” nie dość, iż puchnie od zmieniających się jak w kalejdoskopie wątków, to jeszcze większość z nich jest koszmarnie naiwna (żeby nie użyć mocniejszych słów). I znów, to nie tak, iż w serialu nic nie wyszło. Zarówno za Washem, jak i postaciami z drugiego planu stoją interesujące historie, ale nie ma czasu ich odpowiednio opowiedzieć, bo za rogiem już czai się kolejna przygoda. A iż akurat bohater, którego skomplikowane tło budowano pieczołowicie chwilę wcześniej, został przez to porzucony jak zużyta zabawka? Oj tam.

Tego typu fabularnych kwiatków jest niestety na przestrzeni całego sezonu więcej. A choć osiem odcinków to sporo, w rzeczywistości są one tak przeładowane treściami, iż notorycznie brakuje w nich miejsca. Próba upchania w fabułę jak najwięcej kończy się natomiast tym, iż twórcy regularnie chadzają na skróty, zostawiając za sobą coraz większe dziury.
Nie ma więc grama przypadku w tym, iż logicznie jest w serialu głównie na początku, gdy historia skupia się tylko na Halifaksie i Barbadosie. Mając więcej czasu w jej dopieszczenie i skupienie się na detalach, „Washington Black” potrafi zachwycić połączeniem fantastycznej oprawy wizualnej z niebanalną, ale wciąż całkiem przyziemną opowieścią. Im jednak dalej, tym bardziej ta pierwsza góruje nad drugą, aż w końcu zostaje w sumie tylko ona.
Washington Black – czy warto oglądać serial?
Szkoda, bo był tu potencjał na coś znacznie lepszego niż tylko olśniewająca efektami i sceneriami błyskotka, jaką ostatecznie okazuje się „Washington Black”. Serial, w którym jest na czym i na kim oko zawiesić (choćby na Tomie Ellisie, znakomicie odnajdującym się w emploi tak odległym od Lucyferowego, jak to tylko możliwe), ale który gubi gdzieś w licznych atrakcjach znaczenie, stawki i osobisty charakter opowieści.

Pewnie, wciąż da się całość obejrzeć do końca, a poziom satysfakcji z zakończenia będzie zależeć w dużej mierze od waszej odporności na scenariuszowe głupotki i zmiany względem oryginału. Bez względu na to, czuć tu jednak, iż rozkrok pomiędzy bajką i rzeczywistością, w jakim umieszczono tę opowieść, jest piekielnie niewygodny i nikomu nie służy. Historyczna fikcja przeniesiona na ekran może wypaść spektakularnie, ale w tym przypadku lepiej byłoby trzymać się albo jednego, albo drugiego.