Sięgając po Wczorajsze curry, jutrzejszy chleb, spodziewałam się typowej, popularnej ostatnio „comfort book” – książki mającej wzruszyć, a potem pocieszyć czytelnika i owinąć go ciepłym kocem. I chociaż nie byłoby w tym nic złego, to od tej lektury dostałam zdecydowanie więcej, niż tylko poklepanie po pleckach.
Kazuki nie żyje… Ale to nie znaczy, iż już nigdy nie może być dobrze, prawda?
Po tym, jak choroba zabrała dwudziestopięcioletniego Kazukiego, jego bliscy starają się żyć tak, jakby nic wkoło się nie zmieniało. Wdowa po nim, Tetsuko, przez cały czas mieszka ze swoim teściem i odmawia ponownego wyjścia za mąż. Jego ojciec, także wdowiec, wszędzie dopatruje się okazji na romans, byle tylko odsunąć od siebie myśl o rychłej starości. Torao, dla którego Kazuki był wzorem do naśladowania, jest gotów zaprzepaścić swój związek, byle tylko nie musieć pozbywać się jedynej pamiątki po zmarłym. A jednak choć marzą o tym, by zatrzymać swoje życie w czasie niczym zatopiony w żywicy kwiat, ono toczy się dalej, czy tego chcą, czy nie.
W tej subtelnej opowieści splatają się losy różnych ludzi, ich większe i mniejsze dramaty, sposoby na radzenie sobie z utratą i godzenie się z tym, iż na upływ czasu i zmiany, jakie przynosi życie, po prostu nie ma się wpływu.
– opis wydawcy.
To chyba właśnie opis z tyłu okładki tak mnie zmylił. Zasugerował mi, iż cała fabuła będzie kręcić się wokół śmierci Kazukiego i dramatów, jakich z tego powodu doświadczają jego najbliżsi. Tymczasem, chociaż żałoba jest niezaprzeczalnym fundamentem tej historii, to wcale nie jest przedstawiona w oczywisty sposób. Nie rzuca się w oczy, nie zawsze jest nazwana, a jednak cały czas przewija się w tle. Czasami celowo zamiatana pod dywan, czasami ginąca w natłoku obowiązków, innym razem kierująca zachowaniem bohaterów niewidzialnymi sznureczkami. Zupełnie jak w prawdziwym życiu, żałoba ma tu wiele różnych oblicz i niektórych z nich choćby nie jesteśmy świadomi.
Wczorajsze curry, jutrzejszy chleb jest powieścią z gatunku tych, w których głównym motorem napędowym są bohaterowie. Napisanie takiej książki wydaje mi się ogromnym wyzwaniem, bo wymaga od autora czegoś więcej, niż popychania akcji coraz to bardziej niespodziewanymi plot twistami. Postaci muszą być na tyle ciekawe, by czytelnik chciał śledzić ich codzienne życie, a ono rzadko bywa interesujące. Tutaj to się udało. Każdy z bohaterów ma własną osobowość, przeszłość i motywacje, którymi się kieruje. Tetsuko po 7 latach od śmierci męża zaczyna rozważać, kim jest i kim chce być. Iwai, który na początku zdaje się być przygłupim desperatem, na przestrzeni stron pokazuje nam, iż kieruje nim nierozumiana przez innych wrażliwość. Ojciec Kazukiego, chociaż radosny i uśmiechnięty, chwyta się wszystkiego, co może ze strachu przed starością. To nie są tylko archetypy, a prawdziwi ludzie, których równie dobrze moglibyśmy minąć na ulicy czy widywać codziennie w pracy.
I chociaż wszyscy w tej historii są tak od siebie różni, to łączy ich właśnie Kazuki. Ten sam w sobie jest bardzo ciekawą postacią. Jako bohater pojawia się adekwatnie tylko na jeden króciutki rozdział. Mimo to, miał tak duży wpływ na życie innych, iż trudno jest nie odczuwać jego obecności na każdej stronie. Muszę przyznać, iż momentami wydawał mi się nieco przeidealizowany – we wspomnieniach pojawiał się głównie jako perfekcyjny mąż, syn i kuzyn. Z drugiej strony, czy nie tak właśnie chcemy postrzegać zmarłych?
Relacje bohaterów są kolejną bardzo ciekawą warstwą fabuły. Bywają dziwaczne i czasami niezrozumiałe dla kogoś z zewnątrz, ale chyba dzięki temu są takie autentyczne. Najbardziej urzekła mnie relacja Tetsuko i ojca Kazukiego. Być może to wynika z różnic kulturowych, ale nie wyobrażam sobie, żeby po tylu latach od śmierci męża, synowa mieszkała ze swoim teściem. Tymczasem ta dwójka żyje właśnie w taki sposób i świetnie sobie radzi. Często przypominają stare małżeństwo – wspierają się, potrafią porozumieć się bez słów, a jednak oboje skrywają własne sekrety. Jestem przekonana, iż jakiś psycholog miałby tu świetne pole do psychoanalizy.
Użyty w książce język jest dosyć prosty, ale wcale jej to nie ujmuje. Wychodzi to bardzo naturalnie, a dodatkowo sprawia, iż czyta się ją za jednym zamachem. Oczywiście, liczba stron też ma w tym swój udział. Tu i ówdzie pojawiały się „złote myśli”. Niektóre faktycznie były trafne i skłaniały do przemyśleń, ale zdarzały się i takie, które sprawiały wrażenie wepchniętych na siłę. Zapadł mi jednak w pamięć jeden cytat, który, moim zdaniem, idealnie podsumowuje całą powieść:
Jeden bok trójkąta, który tworzyła ta rodzina, nagle zniknął. I choć zniknął, przez cały czas jakby tam był – tej rodzinie udało się jakoś sprawić, by przez cały czas pozostała trójkątem.
W wielkim skrócie, Wczorajsze curry, jutrzejszy chleb to naprawdę udana, autentyczna historia o życiu pomimo żałoby. Kilkukrotnie mnie rozbawiła, ale i wzruszyła. To drugie nie jest w moim przypadku takie trudne, ale tu autorom (bo jest ich dwóch!) udało się to naturalnie, bez tanich chwytów, jak w przypadku niektórych wyciskaczy łez. Przez te nieco ponad 200 stron zżyłam się z bohaterami na tyle, iż jeszcze przez jakiś czas będę mieć ich z tyłu głowy.