4. sezon „Wiedźmina” to nowy Geralt z Rivii i kolejne potencjalne kontrowersje. Jak wypada powrót, na który mało kto czekał, i czy serial pozostało po co oglądać?
Netfliksowy „Wiedźmin” na przestrzeni trzech sezonów popełnił wszelkie możliwe błędy serialowych adaptacji, a na koniec wymienił głównego aktora – bo skoro Bond może i „Klan” też może, to najwyraźniej to dobry pomysł – i oto radośnie powraca z 4. sezonem. Przedostatnim, choć przecież do zekranizowania zostały jeszcze dwie najobszerniejsze części sagi Andrzeja Sapkowskiego (jedna to blisko 500 stron, druga prawie 600). Oglądać czy oszczędzić sobie frustracji? Cóż, chciałabym mieć ten wybór.
Wiedźmin sezon 4 – jak wypada Liam Hemsworth?
Chciałabym mieć wybór i jednak nie zobaczyć, jak Lauren S. Hissrich i jej, kilka rozumiejąca z oryginalnego tekstu, grupa scenarzystów zamieniają w papkę „Chrzest ognia”, w czasach szkolnych moją ulubioną część sagi (teraz jest nią „Pani Jeziora” i choćby nie chcę myśleć o tym, co z nią mogli zrobić), z cudowną kompanią Geralta, cyrulikiem, którego zamiarów długo nie byłam pewna (Geralt i jego kompani zresztą też nie), snuciem opowieści przy ognisku i zawadiacką bandą Szczurów oraz zabójczą i frywolną Ciri u ich boku. Co zostało z tego w serialu? Niby wszystko, ale jakoś niewiele.
Po obejrzeniu przedpremierowo całego sezonu (znów mamy osiem odcinków) mogę powiedzieć, iż serial nie zmienił się nic a nic, pozostając dobrze nam znanym, nijakim sobą. A jednocześnie stracił swój największy atut w postaci Henry’ego Cavilla, który Geralta nie tyle grał, co nim był, i nie bał się postawić twórcom, kiedy ci masakrowali prozę Sapkowskiego bardziej niż zwykle. To ogromna strata – i tak, widać ją.
„Wiedźmin” (Fot. Netflix)Liam Hemsworth, od razu to wyjaśnijmy, nie robi złej roboty w 4. sezonie „Wiedźmina”. Wypowiedzi o tym, jaki to Geralt jest inny i bardziej wrażliwy, są, rzecz jasna, bzdurne. Na żadnej z rozsądnych planet nie jest to upgrade, no ale różnicę rzeczywiście trudno przeoczyć – w mojej opinii Geralt jest teraz w widoczny sposób młodszy, ładniejszy i mniej wyrazisty, jak gdyby driady w Brokilonie dokonały skutecznego liftingu.
Umówmy się jednak, to nie do końca wina aktora. Gwiazdorowi „Igrzysk śmierci” należy się ogromny szacun za to, iż rolę w tej trudnej sytuacji przejął, i włożył bardzo wiele wysiłku zwłaszcza w sceny walki, które w niczym nie odbiegają od tych z Cavillem. Cała reszta jego występu wypada raczej średnio czy też może dokładnie tak, jak bym się spodziewała, mając przed sobą gwiazdora blocbusterów. Nie ma dramatu, ale też nie potrafię wymienić ani jednej sceny (poza walkami), gdzie Hemsworth mnie zachwycił.
Wiedźmin sezon 4 – Chrzest ognia odarty z klimatu
To uczucie, iż jest po prostu średnio, towarzyszy od początku do końca seansu – może z okazjonalnymi skokami ciśnienia, kiedy potencjał którejś z charakterystycznych scen zostaje spektakularnie zmarnowany. 4. sezon „Wiedźmina” to adaptacja „Chrztu ognia” – z elementami „Wieży Jaskółki” i „Pani Jeziora” – zrobiona z inwencją towarzyszącą przedstawieniom z podstawówki. Większość ważnych wydarzeń zostaje odhaczona, wszystko zmierza w tym kierunku, w którym powinno, a fajerwerków po drodze brak.
„Wiedźmin” (Fot. Netflix)Kiedy na cmentarzu materializuje się Regis (Laurence Fishburne, „Matrix”), a następnie zaprasza Geralta z ekipą na wywar z mandragory, nie czuć tego samego dreszczyku emocji, tej gęstej atmosfery niepewności, co podczas – choćby którejś kolejnej – lektury książki. I znów, to nie wina aktora, tylko scenariusza, który nie bawi się w niuanse. Kiedy Szczury odstawiają swoje napady i akcje w stylu Robin Hooda, może i powtarzana jest w kółko formułka o inności, wolności i rodzinie z wyboru, ale tego ognia, tej, nomen omen, iskry, tej nutki totalnego szaleństwa książkowej bandy jednak brakuje – a postaci tak spłaszczono, iż nie wiem, jak ktoś mógł pomyśleć, iż pociągną własny serial.
Więcej niż dobrze wypadają sceny walki Ciri (widać, iż Freya Allan trenuje), swój urok ma też nieco inna wersja jej romansu z Mistle (Christelle Elwin), no i rzeczywiście daje radę Sharlto Copley („Dystrykt 9”) mający mocne wejście jako Leo Bonhart. Po nilfgaardzkiej stronie spraw z Ciri uwija się James Purefoy („Hap i Leonard”) jako Stefan Skellen, oficer wywiadu, który poszukuje księżniczki w imieniu cesarza Emhyra (Bart Edwards). Z kolei kompletną porażką jest recasting Vesemira – nową wersję gra Peter Mullan z prequela „Outlandera”, którego „Wiedźmin”zmarnował, nie dając mu nic do zagrania poza sceną, która prawdopodobnie mocno wkurzy fanów, i choćby nie próbując upodobnić go do Kima Bodni. Cóż, widać w tym uniwersum każdy może być jak Bond.
Kompania wiedźmina częściej mnie rozczarowywała, niż zachwycała, tracąc sporo ze swojego książkowego uroku. Oczywiście wszyscy są na swoim miejscu: Regis, Jaskier (Joey Batey), Zoltan (Danny Woodburn, „Kroniki Seinfelda”), Milva (Meng’er Zhang), Nilfgaardczyk, który nie jest Nilfgaardczykiem (Eamon Farren); oczywiście wydarzenia z grubsza się zgadzają, ale jak tu nie zgrzytać zębami, kiedy choćby scenę z gotowaniem zupy rybnej tak ulepszono, iż aż koncertowo schrzaniono. Klimatu klasycznej opowieści przy ognisku nie ma tu za grosz, ale za to są tańce, śpiewy i choćby animacja.
„Wiedźmin” (Fot. Netflix)Wątek Yennefer (Anya Chalotra) wybiega z kolei mocno do przodu, zahaczając o Lożę Montecalvo i wydarzenia z „Wieży Jaskółki”. Zgodnie z przeciekami, 4. sezon „Wiedźmina” sięga też po wiadomy wątek z „Pani Jeziora”, ale nie jestem pewna, czy widzowie, którzy nie znają książki, zrozumieją, o co w ogóle w tym chodzi. To zabawne, iż tak prosty i łopatologiczny serial czasem potyka się na oczywistościach, nie potrafiąc przekazać ich w klarowny sposób. Albo traktuje momenty będące rewelacją dla czytelników jak nic wielkiego (o, na przykład Julian Alfred Pankratz, wicehrabia de Lettenhove w serialu zdaje się być dla wszystkich oczywistością i nie doczekuje się choćby dziwnych spojrzeń, o jakimś większym komentarzu nie wspominając).
Wiedźmin sezon 4 – dobrze, iż to już prawie koniec
Wraca więc nasz „Wiedźmin” tak samo bezbarwny jak zwykle, choćby jeżeli odmłodzony, upiększony, pozbawiony swojego głębokiego głosu, w kurtce pożyczonej od Jaxa Tellera i z kosmykami uroczo opadającymi na twarz. Cytując Sapkowskiego, widziałam lepsze rzeczy i widziałam też gorsze, a płakać po straconej szansie na drugą „Grę o tron” już nie mam siły. Netflix postawił na Lauren S. Hissrich, pozwalając odejść Henry’emu Cavillowi – kiedy była szansa dokonać dokładnie odwrotnego wyboru – i ten ruch mówi tak naprawdę wszystko, co powinniśmy wiedzieć o kulisach porażki adaptacji sagi i całego uniwersum. Adaptacji, którą scenarzyści ogołocili z wszelkich niuansów oryginału, albo ich nie pojmując, albo – jak mówił swego czasu Beau DeMayo – zwyczajnie ich nie ceniąc. I podchodząc do swojej pracy bez krzty wyobraźni.
Po totalnie nijakim „Chrzcie ognia” strach się bać finałowego sezonu, który w ośmiu odcinkach ma upchnąć „Wieżę Jaskółki” i „Panią Jeziora”. Tego, co Hissrich i spółka zrobią z zakończeniem sagi, wolę sobie nie wyobrażać, możemy też już otworzyć giełdę wątków, które nigdy nie trafią na ekran z braku miejsca – Jaskier i księżna to niemal pewniak to wycięcia, w końcu mieliśmy już jedną prawdziwą miłość, tę z Radowidem, i starczy. A to, co nie zostanie wykarczowane, prawdopodobnie będzie mocno skompresowane.
„Wiedźmin” (Fot. Netflix)I tak oto kończy się saga pt. „Wiedźmin na Netfliksie”. Saga, której twórcy nie zrozumieli nic a nic z powieści Sapkowskiego, z ich klimatu, języka, humoru, z ich wymowy i komentarza społecznego wybiegającego daleko poza „największymi potworami są ludzie”, z licznych kontekstów mitologicznych, literackich, kulturowych, ale także tego nierozerwalnie powiązanego ze skomplikowaną historią Polski. Ba, przerosły ich choćby takie rzeczy, jak słowiańska tradycja biesiadowania, co widać po zmasakrowanej scenie z zupą rybną. W zamian mamy samozachwyt, iż Geralt się uśmiecha, przy jednoczesnym przyznaniu, iż powodów do uśmiechu ma teraz wyjątkowo mało.
Nie czekam na sezon 5, mam nadzieję, iż serial o Szczurach nigdy nie ujrzy światła dziennego i iż na finałowej serii przygód Geralta całe to smutne uniwersum się zakończy. Pozostanie kac i patrzenie z zazdrością w kierunku „Gry o tron” czy „Fundacji”, gdzie też oczywiście nie wszystko wyszło super, ale jednak widać różnicę w podejściu do widza. HBO i Apple TV+ traktują fanów fantastyki jak ludzi dorosłych i obytych popkulturowo, Netflix zaufania do inteligencji widza ma mniej niż zero i jest gotów zamienić wszystko w doskonale średnią papkę. Przykro patrzeć, jak ofiarą tego szkodliwego podejścia padło jedno z największych dzieł polskiej literatury.

















