W końcu szczęście ją odnalazło.
Gdy Wioletta wychodziła za mąż za Kazimierza, choćby nie przyszło jej do głowy, iż nowo poślubiony mąż stanie się niewolnikiem zgubnego nałogu. Ich związek rozwijał się gwałtownie – był wesolutki, czarujący, zdecydowany. Oświadczył się jej na imprezie, będąc w lekkim rauszu.
– Wiolka, wyjdź za mnie! – zaśmiał się, pochylając się ku niej z wyraźnym oddechem piwa.
– Co, piłeś? W takim stanie mnie prosisz? – zdziwiła się, ale w jej głosie nie zabrzmiało prawdziwego gniewu. Wioletta marzyła o ślubie – prawie wszystkie koleżanki już były mężatkami.
– A co? Cieszę się, więc wypiłem. No dalej, nie zwlekaj, powiedz „tak”! – nalegał z szerokim uśmiechem.
Zgodziła się. Postawiła tylko jeden warunek – pić tylko od święta. A Kazimierz, bez namysłu, przytaknął: „Tak będzie!”
Wioletta nie wiedziała wtedy, iż ojciec Kazimierza pił całe życie, a ta sama słabość, jak łańcuch, ciągnęła się za synem. Jego matka, Grażyna, często kłóciła się z mężem, gdy ten nalewał synowi kieliszek.
– Sam się zapiłeś – teraz i syna w to wciągasz? – krzyczała, ale w odpowiedzi słyszała tylko śmiech: „Niech się przyzwyczaja. To chłop.”
Po ślubie młodzi zamieszkali w mieszkaniu Wioletty w podwarszawskiej miejscowości, które dostała od babci. Na początku było nieźle. Kazimierz pracował, choć często wracał do domu z „odorem”. Zawsze miał powód:
– No przecież dziś u Zbyszka dziecko się urodziło! Jak nie wypić? Albo u Adama imieniny. Albo deski rozładowywaliśmy – szef nas ugaszczał. Szacunek!
Wioletta urodziła syna, Bartosza. A Kazimierz pił dalej. Do dziecka nie miał serca.
– Dlaczego choćby do niego nie podejdziesz? To twój syn! – oburzała się.
– A sama nie chcesz, żebym z flakiem do niego szedł – odburknął leniwie.
– To nie pij! Tyle razy cię prosiłam…
Minęło osiem lat. Kazimierz pił coraz więcej, stracił kolejną pracę – za pijaństwo. Wioletta ciągnęła wszystko sama: dom, syna, życie. Jedynym światłem była teściowa – rozumiała, współczuła, pomagała pieniędzmi i ubraniami dla wnuka.
– Wioletta to złota dziewczyna. Gdyby on miał choć odrobinę sumienia… – wzdychała do siostry.
Gdy Bartosz skończył dziesięć lat, Wioletta zrozumiała: tak dłużej być nie może. Mąż stał się cieniem człowieka. Z dawnej urody zostały strzępy: zęby połamane w bójkach, włosy przerzedzone, wzrok pusty. Nie czuł nic – ani do syna, ani do żony.
– Rozwiedź się z nim – mówili koledzy z pracy. – Wioletta, ile można znosić?
Ale ciągle zwlekała. Miała zbyt miękkie serce – żal jej było wszystkich, choćby psów, kotów i męża.
Aż pojawił się powód – prawdziwy. Wioletta zakochała się. W nowego pracownika. Nazywał się Szymon.
Do biura przyszedł zaledwie kilka miesięcy temu. Wysoki, o jasnych oczach, z otwartą twarzą i ciepłym uśmiechem, podbił wszystkich. choćby najbardziej pewne siebie koleżanki próbowały się do niego zalecać. Ale on, jak prawdziwy dżentelmen, grzecznie odmawiał. Grzecznie – i stanowczo.
Szymon był po rozwodzie, przeprowadził się z Bydgoszczy, mieszkał u ojca. Kobiety w biurze plotkowały, snuły domysły, ale on zachowywał spokój, nie dając im powodów.
A Wioletta po raz pierwszy od lat poczuła, jak coś w niej ożywa. Jakby serce na nowo zaczęło bić. Długo nic nie mówiła – choćby sobie.
Gdy złożyła pozew o rozwód, postawiła przed faktem i teściową, i męża.
– Kazimierz, koniec. Pakujesz się. Już nie mogę.
Wyszedł bez awantur. Po prostu wziął torby i poszedł do matki.
A Wioletta – jakby się odrodziła.
I pewnego dnia, gdy wychodziła z biura, Szymon ją zawołał:
– Wioletta, masz chwilę? Chciałem cię zaprosić na kolację…
Poczuła, jak płonie jej twarz. Ale skinęła głową.
Siedzieli w kawiarni. Najpierw rozmawiali – o życiu, pracy, rodzinie. Potem powiedział:
– Dowiedziałem się, iż się rozwiodłaś. I… Wybacz, ale od razu wiedziałem – jesteś moja.
Zabrakło jej słów. Te słowa były tym, na czPoczuła, jak wszystkie lęki i wątpliwości znikają, a w ich miejscu pozostaje tylko ciepła pewność, iż w końcu znalazła swoje miejsce na świecie.