W Warszawskim Powszechnym Szpitalu Miejskim trwał zwyczajny wtorek. W poczekalni ludzie grzebali w telefonach, szeptali o swoich przypadłościach albo wpatrywali się w podłogę, licząc kwadranse do swojej kolejki. Pielęgniarki przemykały z dokumentacją, lekarze wyczytywali nazwiska szpital jak w zegarku.
Nagle w sali zapadła dziwna cisza, jakby ktoś rzucił zaklęcie. Drzwi się uchyliły i weszła starsza pani. Miała na sobie wytarty płaszcz z dawno minionej epoki, a w dłoni kurczowo ściskała znoszoną skórzaną aktówkę. Patrzyła spokojnie, choć znać było po niej zmęczenie.
Goście zaczęli rzucać sobie znaczące spojrzenia. Z kąta dobiegł młodzieńczy szept:
Wie ona w ogóle, gdzie trafiła?
Może jej się coś już myli? Pamięć nie ta…
A ma w ogóle stówkę na wizytę? Czy tylko złotówki w tej kaburze?
Kobieta, nic nie widząc albo nie chcąc widzieć, podeszła do krzesła w kącie i usiadła. Nie wyglądała na zagubioną, raczej jak ktoś nie z tej epoki w tym błyszczącym i jałowym królestwie współczesnej medycyny.
Minęło dziesięć minut, gdy nagle z korytarza operacyjnego wyszedł człowiek rozpoznawalny od razu profesor Kowalski, chirurg o którym pisała choćby stolica. Wysoki, poważny, w zielonym ubraniu chirurgicznym, nie zważając na innych, podszedł prosto do babci.
Wybacz mi, profesorowo, iż czekałaś powiedział chirurg z głębokim szacunkiem, delikatnie kładąc dłoń na jej ramieniu. Pilnie potrzebuję twojej rady. Zawiesiłem się w jednym przypadku.
Cisza w poczekalni stała się tak gęsta, iż można ją było kroić nożem. Szepty ucichły jak ucięte. Ludzie gapili się jak sroki w gnat. Ten człowiek, po którym reporterzy zwykle biegają jak psy gończe, stał przed emerytką z niemal matołkowatą pokorą.
Ciszę przerwał dopiero młodszy pracownik rejestracji:
Chwileczkę… Przecież to profesor Jadwiga Nowak! Ta sama, która trzydzieści lat temu dowodziła oddziałem chirurgicznym właśnie tutaj!
I wtedy wszystko stało się jasne jak słońce.
Ta pani nie była byłą lekarką. Była legendą. Żyjącym pomnikiem czasów, gdy ratowano ludzi bez wszystkich tych fikuśnych tomografów i chirurgicznych cyborgów.
A ten słynny profesor Kowalski? Jej własny wnuczek zawodowy. Przyprowadził ją, bo trafił na przypadek, który przerósł jego pewność siebie. I wiedział, iż tylko ona dostrzeże to, co niewidoczne dla innych oczu.
Podniosła na niego wzrok i rzekła spokojnie:
No to chodźmy, synku. Sprawdzimy ten twój przypadek razem.
A ci, którzy przed chwilą szeptali i zgryźliwie marszczyli nosy, zaczęli nagle studiować wzory na linoleum podłogi z ogromnym zainteresowaniem.