Pierwsza obserwacja nie należała do ornitologicznych. Na wystawę wybrałem się w środku tygodnia, w czerwcu, przed południem. Zadowolony z pomysłu, który miał mi zapewnić komfort samotnego oglądania, zbliżyłem się do gmachu Muzeum. I mina mi zrzedła.
W ciągu Alei Karola Marcinkowskiego stała sobie radośnie kolumna dziesięciu, a może i jedenastu autokarów. Grzecznie, w sznureczku, jeden za drugim. Hmm… Pomysł mój może więc i był dobry, ale niekoniecznie w miesiącu intensyfikacji szkolnych wycieczek.
W gmachu, sytuacja z parkingu znalazła swoje odzwierciedlenie. Było tu gwarno i tłoczno jak w ulu. To poniekąd dobra rekomendacja dla wystawy, jej promocji, samego Chełmońskiego. Wydaje się, iż jego sława nie słabnie, odkąd wybuchła. To wcale nie jest taka oczywista oczywistość, zwłaszcza w dobie zalewu rynku wszelkimi, tak zwanymi dobrami. Są wśród nich i książki, a wśród nich – również dobre książki.

fot. Dawid Tatarkiewicz
Mam nadzieję, iż to spośród nich – tych dobrych książek – wybierane są nowe lektury szkolne, choć czy na pewno z dobrych? – pewności nie mam. Ale skoro w kanonie pojawiają się nowe lektury, to wypierają starsze, niekiedy klasyczne dzieła, także polskich autorów.
Chełmoński co prawda książek nie pisał, stąd na przykład w zestawieniu z Żeromskim, którego co bardziej nowatorsko nastawieni poloniści po dwudziestu latach uczenia wolą zastąpić czymś świeższym (ale podkreślę raz jeszcze: niekoniecznie smaczniejszym), tak więc w zestawieniu z Żeromskim, Chełmoński może wygrać. A to dlatego, iż nie był „obowiązkowy”, a więc nie znudził się. Sukces wystawy w wersji warszawskiej i teraz – poznańskiej, zdaje się to potwierdzać.
Bez lornetki…
Na wystawę nie wziąłem ze sobą tytułowej lornetki. Uznałem, iż będzie mi niepotrzebna. Gdy o tym piszę, zastanawiam się, czy miałem rację? Przy takich tłumach mógłbym przecież skupić się na niejednym detalu, omijając plecy licznie zgromadzonej widowni. Ale to sprawdziłoby się zasadniczo tylko dla tych partii ekspozycji, które oglądałbym z góry, czyli ze schodów lub stojąc na piętrze. Akurat w „sali ptasiej” takiej możliwości nie było.
… w sali niebieskiej
Przeszedłem przez śniegi i błota, oglądając różne sceny z życia dawnego świata. Poruszająca jest ta realistyczna paleta kolorów i tematyka, zwłaszcza w rozpoczynającej się na naszych oczach dobie generowania obrazów dzięki sztucznej inteligencji. Malowanie z natury albo z pamięci, a Chełmoński jest ich reprezentantem znakomitym, urzeka mnie w stopniu najwyższym. Umiejętność wyekstrahowania poezji z prozy życia nie jest dana chyba aż tak wielu spośród żyjących. Może choćby nie aż tak wielu spośród artystów? Prowadząc te rozważania, dotarłem do pięknej, nastrojowej, przyrodniczej sali niebieskiej.
I tam właśnie stanąłem oko w oko z czaplą o wdzięcznej nazwie bąk. Jej wyłupiaste oczy, żywo uchwycone na obrazie, zdają się rozumnie i nieco rezolutnie patrzeć na widza, który może czuć się tym nieco spłoszony. To o tyle interesująca sytuacja, iż czaplę tę w środowisku nie tak łatwo zobaczyć. Można ją za to usłyszeć.



Jej tubalny głos, przypominający dźwięk, jaki wydaje powietrze, gdy energicznie wdmuchujemy je do butelki, roznosi się po całej okolicy. O doświadczeniu spotkania z tym ptakiem pisałem przy okazji swojej wizyty w Wielkopolskim Parku Narodowym, w tekście zatytułowanym „Z lornetką i aparatem: jechać, nie jechać?…”.
Kto pod kim dołki dropie…
Tam też, na tej sali, niemal poczułem zapach boru sosnowego, pięknie oddanego na jednej z prac. Z kolei kawałek dalej, wśród moczarów przemknęła mi kurka wodna, zwana też kokoszką. Na otwartym terenie podmokłym dała się zaobserwować czajka.

fot. Dawid Tatarkiewicz
Uwielbiam wypatrywać stad czajek na poznańskim, wiosennym niebie. Grupy ptaków, lecąc w charakterystycznych ławach, skrzą wówczas skrzydłami w biało-czarnym migotliwym locie na tle błękitu. A jak wdzięcznie się czajka odzywa! Szkoda by było nie móc jej usłyszeć lub choćby zobaczyć wiosną. No ale cóż, przyznać trzeba, iż robimy co możemy, by do tego doprowadzić.
I – pewnie, iż tak! – wiele osób choćby nie dowie się, co straciło. Żeby mieć poczucie straty, trzeba czegoś doświadczyć. I nie chodzi tu o dotkliwe dla młodych (ale i starszych) ludzi poczucie straty, gdy odbierze się im na chwilę ukochanego przyjaciela – telefona… Tu chodzi o stratę czegoś, co kiedyś realnie, a nie tylko w cyberprzestrzeni, żyło.
Żyły tu, na wielkopolskiej ziemi, również dropie. To takie sporej wielkości ptaki. Ja już ich bytności na tym terenie nie pamiętam. To znaczy, nigdy go nie doświadczyłem. I też mam poczucie straty. Nie starczyło miejsca dla nas – ludzi – i dla nich. Odebraliśmy im tereny, w których mogłyby spokojnie egzystować. A nasza ekspansja nie zakończyła się jeszcze.
Ale, ale… Na co komu drop, kiedy jest sztuczna inteligencja?! Niech nam wygeneruje dropia. Żebym nie narzekał i zobaczył go na własne oczy. Drop jak malowany! – tyle iż na ekranie telefona…


