Zaginiony ojciec: tajemnica ukryta w papierowym żurawiu

newsempire24.com 2 tygodni temu

Moje życie nie było ani ekscytujące, ani pełne znaczenia, dopóki… papierowy żuraw na mokrym chodniku nie przypomniał mi tych, które składał mój ojciec, zanim zniknął dwadzieścia pięć lat temu.

Byłam pisarką, która wyczerpała zapas opowieści.

No, może nie do końca. Co czwartek wysyłałam teksty do magazynu. Tytuły w stylu „Co Twój ulubiony kształt makaronu mówi o Twoim stanie psychicznym”. Były w porządku. Krótkie, lekkie, rozśmieszające.

Ale Helena, moja redaktorka, chciała więcej.

„Tym razem coś prawdziwego, Kaja. Coś z duszą. Z sercem” – powiedziała podczas rozmowy na Zoomie, mrużąc oczy za krzywymi okularami i popijając herbatę z kubka, na którym widniał napis „Słowa mają moc”.

„Jasne. Może dorzucę szczęśliwe zakończenie i łzy dla algorytmu”.

Nawet nie mrugnęła. Tylko spojrzała na mnie ostro. I wtedy: klik. Rozmowa się skończyła.

„No, świetna pogawędka” – mruknęłam do siebie.

Zamknęłam laptopa i odchyliłam się na krześle. W moim mieszkaniu pachniało cynamonem i zakurzonymi książkami. Było cicho. Taka cisza, która brzęczy w uszach, jakby wyzywała cię, żebyś myślała za dużo.

Marek, mój chłopak, zawsze mówił, iż uwielbia, jak jestem „niewymagająca”. No tak. Tylko nie wiedział, iż „niewymagająca” to po prostu zmęczenie.

Marek pracował w lokalnej komendzie policji, co jakoś dodawało wszystkiemu ironii. Wracał do domu z opowieściami o zaginionych ludziach, dziwnych włamaniach, nocnych zgłoszeniach „dziwnych odgłosów”. Prawdziwe historie. Ważne rzeczy.

A ja?

Spędzałam noce na kłótniach z metaforami.

„Oboje czegoś szukamy. Tylko on robi to z odznaką”.

Wzięłam kurtkę. Bez celu. Po prostu musiałam wyjść.

Na zewnątrz mijali mnie ludzie. Skręciłam w lewo. Potem w prawo. Potem w zasadzie nigdzie. Aż coś mnie zatrzymało.

Błysk koloru przy studzience kanalizacyjnej. Mały. Nieruchomy. Pochyliłam się powoli.

„Papierowy żuraw?” – szepnęłam, podnosząc go.

Był złożony z precyzją. Każde zagięcie idealne. Ale pod jednym skrzydłem zauważyłam podwójne złożenie.

„Nie może być…”

Przeciągnęłam kciukiem po tym małym zagięciu.

„Podwójny szept”.

Mój tata tak robił. Składał dla mnie żurawie z serwetek w barach, z papierków na przystankach, z paragonów.

„Ten jest dla tych, którzy patrzą głębiej” – mówił, dotykając podwójnego zagięcia.

Nie widziałam takiego od ponad dwudziestu pięciu lat. Zniknął, gdy miałam dwanaście lat. Bez słowa. Bez śladu. Po prostu… przepadł.

„Tato…”

„Niektórzy mężczyźni nie są stworzeni, by zostać” – mawiała mama, jakby to była kwestia z przedstawienia, którą wyrecytowała zbyt wiele razy.

Nagle głos przerwał moje myśli.

„Hej, to moje”.

Spojrzałam w górę. Chłopiec w czerwonej czapce stał na rogu, patrząc na żurawia w mojej dłoni, jakbym zabrała jego skarb.

„Upuściłeś go?”

„Mama kupiła. Od tego pana”.

Wskazał wąską uliczkę, przy której stały stragany z kwiatami. Wtedy kobieta pośpiesznie podeszła z tyłu.

„Przepraszam, pani” – powiedziała, delikatnie ciągnąc chłopca za rękę. „On ciągle wszystko gubi”.

„Przepraszam… Gdzie pani to kupiła?”

„O, od pana za rogiem. Zawsze tam jest do szóstej. Sam je składa”.

„Dziękuję”.

Po raz pierwszy od miesięcy coś we mnie zabiło. Iskra ciekawości. Ciągnięcie. Nie wiedziałam dlaczego.

Ale jedno było pewne. Musiałam znaleźć człowieka, który złożył tego papierowego żurawia.

***

Wróciłam tam następnego dnia. Liście tańczyły na chodniku, a ja szłam wolniej, niepewna, co znajdę. Nagle usłyszałam śmiech. Wysoki, zaraźliwy.

Grupka dzieci zgromadziła się przed kwiaciarnią. Czworo czy pięcioro siedziało w kucki lub na kolanach, z szeroko otwartymi oczami, klaszcząc w dłonie.

„Jeszcze jeden! Proszę! Zrób smoka!”

„Tak, tego dużego!”

„Tada! Magiku, dawaj!”

Zatrzymałam się za straganem z kwiatami, obserwując. Był tam.

Siedział na spłaszczonym kartonie, otulony granatowym płaszczem jak zużytym kocem. Jego dłonie poruszały się szybko, a przed nim powstawało papierowe zoo.

Lis. Żaba. Żyrafa złożona z mandatu parkingowego. Uśmiechał się lekko, ale mało mówił.

Jedna dziewczynka pisnęła z zachwytu, gdy podarował jej motyla zrobionego z opakowania po cukierkach. Inny chłopiec podskakiwał.

„No dalej, dalej! Smoka!”

Stefan (jeśli to było jego prawdziwe imię) składał w ciszy, a dzieci wpatrywały się w jego dłonie, jakby naprawdę czynił magię.

„Ten jest trudny”.

A potem, ostatnim ruchem, uniósł go.

„Proszę. Smok”.

„Ale super!”

„Ostatni na dziś, dobrze? Idźcie się uczyć czegoś z kreskówek”.

Rozśmieszyło je to i jedno po drugim rozbiegły się jak wróble, ściskając w małych dłoniach swoje papierowe zwierzęta. Podeszłam bliżej, z dziwnie pełnym sercem.

„To było imponujące” – powiedziałam cicho. „Jesteś Stefan?”

Nie podniósł wzroku.

„Tak mnie nazywają”.

„Ty zrobiłeś te wszystkie?”

„Nie” – odparł sucho. „Zrobiła je wróżka origami z biblioteki”.

Uśmiechnęłam się. „Wczoraj znalazłam kolorowego żurawia. Miał podwójne złożenie pod skrzydłem”.

To go zatrzymało. Jego dłonie zamarły na chwilę. Wtedy podniósł wzrok.

„Co?”

„Podwójny szept” – wyjaśniłam. „Tak nazywał to mój ojciec. Małe zagięcie pod skrzydłem. Mówił, iż jest dla tych, którzy patrzą bliżej”.

„Niech zgadnę” – mruknął. „Jesteś poetką. Albo filozofką”.

„Prawie. Pisarką”.

Roześmiał się krótko i sucho. „To to samo. Tylko mniej butelek wina, a więcej kawy”.

Wziął ul

Idź do oryginalnego materiału