Dzisiaj znowu pytała Walentyna z góry. Stoi w drzwiach z siatą w ręce i głową kręci. Halinko, jak to w końcu jest? Masz męża czy nie? Wczoraj Adama widziałam, wychodził z twojego mieszkania, a dziś rano spotkałam go koło metra z jakąś blondynką!
Westchnęłam, odłożyłam gazetę i zaprosiłam ją do kuchni. Akurat czajnik zaczął gwizdać.
Niech pani siada, Walentyno. To nie takie proste. Tak, Adam jest moim mężem. Oficjalnie. Pieczątka w dowodzie od siedmiu lat. Ale mieszkamy osobno. Każde w swoim.
Jak to osobno? Walentyna opadła na krzesło, gotowa na długą gawędę. Co to za małżeństwo? I po co w ogóle wychodziłaś?
Postawiłam przed nią filiżankę herbaty, usiadłam naprzeciw. Za oknem październikowa mżawka, krople spływają po szybie jak łzy. Właśnie taką pogodę mieliśmy siedem lat temu, gdy składaliśmy papiery w Urzędzie Stanu Cywilnego.
Wychodziłam z miłości, oczywiście. Myślałam, żyć będziemy jak wszyscy. Dzieci, działka, wspólny dom. A tu nic z tego! gorzko się uśmiechnęłam. Po pół roku zrozumiałam, iż jesteśmy zupełnie różni. On uwielbia imprezy, ja ciszę. On rzuca wszystko gdzie popadnie, ja porządek. On może tydzień nie myć się, a ja bez prysznica dnia nie wytrzymam.
No to się rozwieźcie! machnęła ręką Walentyna. Po co się męczyć?
A tu zaczyna się dopiero interesująca część. Rozwieść się nie możemy. Mieszkanie mamy jedno, wspólne, sprywatyzowane jeszcze przed ślubem. Kupowaliśmy razem, każdy po połowie. Adam mówi: jak się rozwiedziemy, to mieszkanie sprzedamy, podzielimy kasę. A gdzie my pójdziemy? Wynajmować? Przecież to nie te lata, ja czterdzieści trzy, on czterdzieści pięć. Skąd brać tyle złoty na czynsz?
Walentyna zamyśliła się. Problem był jej znany. No i co wymyśliliście?
A no to. Adam mieszka w tamtym mieszkaniu, a ja kupiłam małą kawalerkę na Białołęce. Taniutką, ale swoją. Spłacam kredyt, ale nikt mi nie przeszkadza. On czasem wpada, gdy mu się nudzi. Posiedzimy, pogadamy jak starzy kumple. A potem idzie do siebie.
I długo tak będziecie? Walentyna przyglądała mi się ciekawie. Wyglądałam na zmęczoną, ale spokojną.
Nie wiem. Na razie pasuje. Oficjalnie jesteśmy mężem i żoną, papierów zmieniać nie trzeba, w pracy nikt nie pyta. Faktycznie każde żyje swoim życiem.
Gdy Walentyna poszła, długo siedziałam przy oknie, dopijając zimną herbatę. Deszcz przybrał na sile, w jego szumie słychać było głosy przeszłości.
Poznaliśmy się z Adamem w pracy. Był wtedy szefem zaopatrzenia, ja główną księgową. Wysoki, postawny, z dobrymi oczami i uśmiechem, który czarował. Od razu mnie do niego ciągnęło.
Halino Zbigniewówno, czy zrobisz mi towarzystwo na lunchu? podszedł do mnie tego pamiętnego czwartku. Znam świetną kawiarnię niedaleko.
Zgodziłam się. Potem była druga kawa, trzecia. Adam okazał się rozmowny, oczytany, znał się na sztuce. Gadaliśmy o książkach, filmach, podróżach.
Tak z panią lekko przyznał się po miesiącu spotkań. Rozumiemy się pół słowa.
Ja też czułam się przy nim dobrze. Po rozwodzie z pierwszym mężem minęło już pięć lat, traciłam nadzieję na spotkanie bratniej duszy.
Adam miał rozwód za sobą, dzieci nie było. Mieszkał sam w trzypokojowym mieszkaniu po rodzicach.
Za duże na jedną osobę narzekał. A sprzedać żal, w końcu rodzinny dom.
Pół roku się spotykaliśmy, potem złożył mi propozycję. Ślub cichy, tylko najbliżsi.
Pierwsze miesiące wspólnego życia jak w amoku miłosnym. Zdawało się, iż problemy rozwiązywalne, a różnice to drobnostki.
Ale drobnostki przeradzały się w poważne sprzeczności.
Adamciu, no przecież nie można zostawiać brudnych naczyń w zlewie! oburzałam się po raz kolejny, patrząc na stos talerzy.
Daj spokój, jutro umyję mitygował się mąż, wlepiony w telewizor.
Jutro, pojutrze… A potem brud tak przywiera, iż nic nie odmyjesz!
Za dużo wymagasz. Odpuść trochę.
Ale odpuścić nie umiałam. Bałagan w domu mnie przygnębiał. Adam przeciwnie, w czystości i porządku czuł się nieswojo.
Jak w szpitalu u ciebie narzekał. Wszystko wysterylizowane, nic zbędnego. Ma być po domowemu.
Po domowemu nie znaczy brudno!
Ucierałyśmy się coraz częściej. Raz o naczynia, raz o porozrzucane ciuchy, raz o kumpli Adama, co potrafili nawinąć się gościć o drugiej w nocy.
Nie potrafię tak żyć wyznałam siostrze Krysi przez telefon. Jakbyśmy z innego świata.
Spróbuj się dostosować radziła. Wszyscy faceci tacy. Mój Kazik też ideałem nie jest.
Lecz dostosować się nie dało. Fizycznie nie znosiłam nieporządku, Adam zaś nie mógł się nagiąć do moich zasad.
Kulminacja sprawa z jego starym kumplem Piotrkiem, który przy
I podziwiałam pierwsze gwiazdy na rozjaśniającym się niebie, przytulając Mruczka do siebie, głęboko świadoma, iż choć życie ułożyło się inaczej niż planowałam, te chwile ciszy przed snem, w moich własnych czterech ścianach, są właśnie tym, co dziś decyduje o moim spokoju ducha i poczuciu wolności, bo w tej nieoczywistej samotności znalazłam swój własny, choć może niedoskonały, sposób na szczęście.