Katarzyna Kazimierowska: Chciałam pana zapytać, jako współtwórcę projektu Kultura 2.0 [mającego na celu cyfryzację i udostępnianie zasobów kultury w sieci, z naciskiem na współtworzenie treści przez użytkowników – przyp. red.], czy dziś nie niepokoi pana, iż coraz chętniej spędzamy czas w sieci? Kilkanaście lat temu był pan entuzjastą większego dostępu do dobrodziejstw internetu.
Alek Tarkowski: Tak, wszyscy wpadliśmy w sieć. Choć ja, paradoksalnie, mimo iż używam jej na co dzień i intensywnie, to przez lata nie stałem się „2.0”. Ominęła mnie w dużej mierze rewolucja mediów społecznościowych, mało postuję i mało scrolluję. Moja dieta medialna to blogi, newslettery i strony WWW. Nie spędzam czasu w X, Facebooku czy TikToku. Jestem „cyfrowy”, ale w sposób z początku XXI wieku.

Aktualności „Pisma”
W każdy piątek polecimy Ci jeden tekst, który warto przeczytać w weekend.
A to jest pan w mniejszości. Według badań co trzeci dorosły w Polsce spędza ponad trzy godziny dziennie – mówię tu o czasie wolnym – przeglądając media społecznościowe. Wciągającym nas – dorosłych i młodzież – wirem jestdoomscrolling[kompulsywne przewijanie negatywnych informacji zwłaszcza w mediach społecznościowych – przyp. red.], któremu poświęcamy choćby dwie godziny dziennie. Pomyślałam sobie, iż gdyby wydarzył sięblackout, jak choćby w kwietniu w Hiszpanii i Portugalii czy w lipcu w Czechach – to nagle stracilibyśmy ten baśniowy świat, w którym została zawarta cała wiedza, można podróżować bez wychodzenia z domu, a rzeczywistość jest ładniejsza. Czy po trzech dekadach intensywnego korzystania z tego baśniowego uniwersum potrafimy się bez niego obejść?
Muszę odwołać się do doświadczeń, które dziś są niezrozumiałe dla młodszych pokoleń. Bo pamiętam czas wczesnego internetu, kiedy było się online lub offline. W świecie wirtualnym – bardzo nie lubiłem tego określenia – lub w realu. I teraz nie będę oryginalny, jeżeli powiem, iż online traktowany był jak skok w inny świat, a offline jako miejsce bazowe, świat ważniejszy, rzeczywisty. To też czas, gdy krytykowano „wirtual” za to, iż wykrada nas z prawdziwego życia, a zawarte tam znajomości nie mogą zastąpić tych „prawdziwych”. Ale niezauważalnie na naszych oczach offline zaczął stawać się coraz bardziej nasycony cyfrowo. Dość gwałtownie miałem poczucie, iż takie rozróżnienie jest bezsensowne i to nie są dwa różne światy, tylko warstwy jednej rzeczywistości. Dziś już dla większości z nas w jakimś momencie zniknął ten binarny podział naoni off. Okres przełomu zaczął się wraz z popularyzacją komórek, a zmianę przypieczętowała pandemia.
Teraz obserwujemy moment, kiedy to baśniowy online staje się tym dominującym, jeżeli chodzi o nasze zaangażowanie i przeżycia, a offline jest coraz częściej w tle, na drugim planie. Przypomina jakiś przylepek, który istnieć musi, ale przestaje być dla nas emocjonalnie kluczowy.Oczywiście, przez cały czas jeździmy po realnych drogach, ale podążając za błękitną wstążką aplikacji mapowej. I patrzymy na prawdziwy zachód słońca, ale zwykle filmując każdy jego moment. Mamy prawdziwych znajomych, ale spotykamy się z nimi na czatach i wideorozmowach. Mierzenie czasu spędzonego z komórką lub komputerem w internecie traci sens. Bo robimy to adekwatnie cały czas, odmierzając nasze życie liczbą odblokowań ekranu. I proponuję nie oceniać, czy to dobrze, czy źle, tylko uznać za fakt. I pomyśleć, w jakiej mieszance światów chcemy żyć. Kiedy jest okej mieszać te dwa światy, a kiedy z jednego rezygnować.
Mierzenie czasu spędzonego z komórką lub komputerem w internecie traci sens. Bo robimy to adekwatnie cały czas, odmierzając nasze życie liczbą odblokowań ekranu
Można jeszcze rezygnować?
Tak. Rozmawiamy w lecie i myślę, iż właśnie wakacje są takim momentem, kiedy łatwiej jest ten online odłożyć na bok. Bo wakacje, jeżeli mamy ich przywilej, wybijają nas trochę z masy rutyn. Dla mnie jednym z rytuałów związanych z tym czasem jest uruchomienie automatycznej odpowiedzi na maile: „Z góry przepraszam za brak odpowiedzi – jestem na urlopie, wracam za dwa tygodnie”. istotną cechą dobrego urlopu jest możliwość odcięcia się od maili i wszystkich innych systemów pracy zdalnej. Poza tym podczas urlopu łatwiej natrafić na miejsce bez zasięgu sieci albo – jeżeli nie mamy roamingu – stracić do niej dostęp. Kiedy przestaje on być czymś oczywistym i staje się sporadyczny, to moment, gdy sprawdza się teoria francuskiego filozofa Brunona Latoura, iż usterki pozwalają przyjrzeć się technologiom, które nagle przestają być przejrzyste. Chwila, gdy nie możemy połączyć się z internetem, pozwala nam uświadomić sobie, jak bardzo na co dzień pływamy w cyfrowej zupie.
Czyli rezygnacja z sieci to przywilej osób odpoczywających, robiących sobie przerwę?
Nie, ale na co dzień wymaga świadomego podejścia do korzystania z technologii. I z góry chcę zaznaczyć, iż nie wierzę w całkowite odcięcie. Przekonuje mnie idea „umysłu hybrydowego” w rozumieniu zaproponowanym przez Richarda Louva, autora głośnej książkiOstatnie dziecko lasu. Termin nie jest wdzięczny, ale opisuje kluczową strategię: w sytuacji głębokiego zaangażowania w technologię powinniśmy dążyć do równie głębokiego zaangażowania w przyrodę. Do szukania balansu.
W sytuacji głębokiego zaangażowania w technologię powinniśmy dążyć do równie głębokiego zaangażowania w przyrodę.
Czyli siedźmy w tych mediach społecznościowych i nie miejmy problemu z tym, iż jesteśmy połączeni online, ale pamiętajmy też o ogrodnictwie, ogródkach działkowych, kąpielach leśnych, kontakcie ze zwierzętami, tygodniu w górach. A w skali społeczeństwa – o parkach miejskich, parkach narodowych, targach z warzywami, takich działaniach, jak zalesianie i zadziczanie czy objęcie ochroną przyrody połowy powierzchni lądów, do czego zachęca autor Edward O. Wilson w książcePół Ziemi. Walka naszej planety o życie.
Jednak wielu z nas, będąc na wakacjach, karmi swoje profile zdjęciami z tych samych miejsc, co inni, by powielić to, co oglądamy na Instagramie. Zabrzmię dziadersko, ale często mam wrażenie, iż ważniejsze staje się dla nas nie tyle doświadczenie miejsca, ludzi, jedzenia czy widoku, ile zrobienie temu zdjęcia – jak pisze akademiczka Christine Rosen w swojej książceThe Extinction of Experience: Being Human in a Disembodied World(Zanik doświadczenia. Człowieczeństwo w świecie oderwanym od ciała), która opowiada o tym, iż tracimy realne przeżycia i umiejętności na rzecz zatracenia się w sieci.
No tak, Rosen pisze o swojej obserwacji z Pizy, gdzie wszyscy robią zdjęcia Krzywej Wieży w ten sam sposób, bo wszyscy te zdjęcia już widzieli na Instagramie. Dla niej to jest opowieść o kompletnej nieoryginalności i zatraceniu autentycznego doświadczenia.
A czym jest autentyczne doświadczenie według pana?
Jestem gotów rozumieć je szerzej niż Rosen, dla której prawdziwe są doświadczenia wyjątkowe i świadome, co dla niej oznacza: niezapośredniczone przez technologie. Uważam, iż nowe przeżycia, niemożliwe w czasach przedcyfrowych, też mają wartość. Odwołując się do przykładu zdjęć z Pizy – doświadczeniem naszych czasów jest udział w wiralnych trendach. To poczucie pozostawania częścią globalnej masy kopiującej trend, współtworzenia memiczności sytuacji. Jako osoba niemająca konta na TikToku myślę, iż skoro ludziom sprawia to przyjemność, to czemu nie może to być dobre? Komu to oceniać?

Powody do radości
Magdalena Kicińska przywraca wiarę w lepsze jutro.
A czy za tym robieniem zdjęć takich samych jak inni, wybieraniem tych samych miejsc i chwaleniem się tym na Instagramie nie stoi to, iż lubimy melodie, które już znamy? Bojąc się nowości i zmiany, wybieramy bezpieczne, sprawdzone opcje? Zdają się to potwierdzać słowa socjologa doktora Dominika Lewińskiego, który w wywiadzie dla „Wysokich Obcasów” twierdzi, iż kolekcjonujemy podróże jak przedmioty, bo sensem życia stała się konsumpcja. I chwalimy się nimi, by pokazać, jakie mamy wyjątkowe życie – choć przecież odtwarzając te same kadry i trendy, dowodzimy, jak bardzo ono wyjątkowe nie jest.
Te doświadczenia tłumne są bardzo ciekawe, bo gwałtownie stały się dysfunkcyjne, przekształcając się z osobistego przeżycia w zbiorowe, a następnie w problem globalny – wszyscy jedziemy w te miejsca, które polecili inni. To historie niszowych miejscowości i lokali, które nagle stały się instagramowe, a potem doświadczyły najazdu globalnych turystów. Byłem niedawno w takiej wsi we Włoszech, która stała się modna dzięki produkcji cytryn. I rzeczywiście można odnieść wrażenie, iż celem wielu osób, sunących w tłumie przez wąskie uliczki, jest tylko zrobienie sobie zdjęcia. Te miejsca stają się tak popularne w sieci, iż często w świecie rzeczywistym przechodzą kryzys: nie są w stanie obsłużyć masy gości. Tak jakby fizyczna rzeczywistość nie mogła się dostosować do onlinowej uwagi napędzanej instagramowymi tłumnymi zachowaniami. W takich chwilach myślę o tych nowych doświadczeniach dużo bardziej ambiwalentnie.
Kolekcjonujemy podróże jak przedmioty, bo sensem życia stała się konsumpcja.
Kiedy jeszcze?
Przyglądam się …