Dzwonię do męża, a on mówi szeptem: "Nie mogę teraz rozmawiać. Jestem z żoną". Ale przecież to ja jestem jego żoną

wazne.net 22 godzin temu

Zadzwoniłam do niego, bo zapomniał zabrać lekarstwa. Nic ważnego, po prostu zwykła codzienność. Wcisnęłam zieloną słuchawkę, usłyszałam sygnał i… po chwili jego głos. Ale nie taki, jak zwykle. Szept. Nerwowy. „Nie mogę teraz rozmawiać. Jestem z żoną.”

Zamarłam.

„Z żoną”? Ale przecież to ja byłam jego żoną. Od dwudziestu trzech lat. Wspólne życie, dzieci, kredyt, wakacje nad Bałtykiem. To nie była pomyłka. On naprawdę rozmawiał z kimś, kto… myślała, iż jest jego żoną. A ja przez chwilę nie mogłam złapać oddechu.

Rozłączyłam się. Serce biło mi jak szalone. Nie zadzwoniłam znowu. Nie napisałam. Siedziałam na kanapie z telefonem w dłoni i patrzyłam w ścianę. Może się przesłyszałam? Może to jakiś głupi żart? Ale on nigdy tak się nie zachowywał. Nigdy nie mówił do mnie szeptem. Zawsze był bezpośredni, czasem zbyt.

Wieczorem wrócił jak zwykle. Jakby nic się nie stało. Pocałował mnie w policzek, zapytał, co na kolację. Usiadł do stołu, rozpakował laptopa. A ja patrzyłam na niego jak na obcego człowieka. Każdy jego ruch wydawał mi się nagle wyreżyserowany. Każde słowo — podejrzane.

Następnego dnia przeszukałam jego telefon. Znałam jego hasło — zawsze mówił, iż nie mamy przed sobą tajemnic. Było tam kilka numerów bez nazw, kilka skasowanych wiadomości. Ale nic konkretnego. Nic, co mogłoby potwierdzić to, co usłyszałam. Poczułam się jak paranoiczka. Jakby cały świat próbował wmówić mi, iż zwariowałam.

A jednak zaczęłam obserwować. Notować godziny powrotów, śledzić jego trasę przez aplikację rodzinną. Zaczął wyłączać lokalizację. Tłumaczył, iż telefon się zawiesza. Zrobiłam zrzut ekranu. Próbowałam być spokojna. Ale wewnątrz wszystko już płonęło.

Prawda przyszła tydzień później. Znajoma mojej koleżanki z pracy wrzuciła zdjęcie z jakiegoś lokalnego wydarzenia — piknik, coś w tym stylu. Na zdjęciu tłum ludzi, dzieci, stoiska. I on. Mój mąż. Z kobietą, w objęciach, uśmiechnięci, jakby byli razem od zawsze. Trzymał w ręku balon, a ona coś szeptała mu do ucha.

Nie musiałam nic więcej wiedzieć. Znalazłam jej profil. Sprawdziłam. Od czterech lat była „zaręczona”. Nie z nim. Z nikim. Nie oznaczała go, nie publikowała zdjęć razem. Ale znała jego nazwisko. I w jednym z komentarzy ktoś napisał: „W końcu znalazłaś porządnego faceta”. Zrobiło mi się niedobrze.

Wieczorem pokazałam mu zdjęcie. Nic nie mówiłam. Po prostu położyłam je na stole i patrzyłam. Zbladł. Milczał. Potem usiadł i powiedział: „Nie chciałem cię ranić”. To był jedyny moment, w którym się zaśmiałam. Głośno. I z bólem.

Wyprowadził się kilka dni później. Nie tłumaczył wiele. Mówił coś o kryzysie wieku średniego, o potrzebie bliskości, o tym, iż nie planował tego. Że obie nas kocha. Że pogubił się.

Złożyłam pozew o rozwód. Bez orzekania o winie. Nie dlatego, iż mu wybaczyłam. Ale dlatego, iż nie chciałam, by jeszcze raz miał władzę nad moją historią. Chciałam ją napisać sama. Od nowa.

Dziś mija pół roku. Czasem jeszcze budzę się w nocy i słyszę ten jego szept: „Jestem z żoną”. I przypominam sobie, iż już mnie tam nie ma. Że nie jestem tą, którą trzeba oszukiwać. Jestem tą, która się obudziła.

Idź do oryginalnego materiału