— Grażyno, jak to rozumieć? — sąsiadka Halina Wiśniewska tkwi na progu z siatką i kręci głową. — Mąż masz czy nie? Wczoraj widziałam Sławka, wychodził z twojego mieszkania, a dziś rano spotykam go pod metrem z jakąś blondynką!
Grażyna wzdycha, odkłada gazetę i zaprasza sąsiadkę do kuchni. Czajnik właśnie wrze.
— Siadaj, Halinko. Sprawa nie jest taka prosta. Tak, Sławek to mój mąż. Oficjalnie. Pieczątka w dowodzie od siedmiu lat. Ale mieszkamy osobno. Każde we własnym.
— Jak to osobno? — sąsiadka siada ciężko na krześle. — Jaka to rodzina? Po co ślub brałaś?
Grażyna stawia przed gością szklankę herbaty, siada naprzeciw. Za oknem mży październikowy deszcz, krople spływają po szybie jak łzy. Taką samą pogodę mieli siedem lat temu, gdy składali papiery w USC.
— Kochałam go, oczywiście. Myślałam: będziemy żyć jak normalna rodzina. Dzieci, działka, wspólne życie. Ale nie! — gorzko się uśmiecha. — Po pół roku zrozumiałam, iż jesteśmy zupełnie inni. On uwielbia imprezy, ja ciszę. On rzuca rzeczami, ja porządek. On tydzień może nie myć, a ja bez prysznica ani dnia.
— To czemu się nie rozwieziesz? — macha ręką Halina. — Po co się męczyć?
— I tu zaczyna się historia. Rozwodu nie wzięliśmy. Mieszkanie mamy jedno, sprywatyzowane na oboje. Kupowaliśmy razem, po połowie. Sławek mówi: jeżeli rozwód, to sprzedajemy, dzielimy pieniądze. A gdzie pójdziemy? Wynajmować? Nie jesteśmy młodzi — ja czterdzieści trzy, on czterdzieści pięć. Skąd brać na czynsz?
Halina zamyślona kiwa głową. Rozumie problem.
— I co wymyśliliście?
— Sławek mieszka tam, ja kupiłam maleńskie kawalerko na Ursynowie. Taniutkie, ale własne. Spłacam kredyt, ale nikt mi nie przeszkadza. On wpada czasem, gdy się nudzi. Siedzimy, gadamy jak starzy znajomi. Potem idzie do siebie.
— I długo tak będziecie? — sąsiadka wpatruje się w Grażynę. Wygląda na zmęczoną, ale spokojną.
— Nie wiem. Na razie pasuje. Oficjalnie jesteśmy małżeństwem, nie ma problemów z papierami, w pracy nikt nie pyta. A życie mamy osobne.
Gdy Halina wychodzi, Grażyna długo siedzi przy oknie, dopijając ostudzoną herbatę. Deszcz przybiera, a w jego szumie słyszy echa przeszłości.
Poznali się w pracy. On był szefem zaopatrzenia, ona główną księgową. Wysoki, postawny, z dobrymi oczami i uśmiechem. Grażyna od razu go polubiła.
— Grażyno, może towarzystwo na lunch? — podszedł do jej biurka pewnego czwartku. — Znam fajną kawiarnię obok.
Zgodziła się. Potem drugie spotkanie, trzecie. Sławek okazał się ciekawym kompanem — oczytany, znał się na sztuce. Gadali o książkach, filmach, podróżach.
— Tak z tobą lekko — wyznał po miesiącu. — Rozumiesz mnie w pół słowa.
Grażyna też czuła się swobodnie. Po rozwodzie z pierwszym mężem minęło pięć lat, straciła już nadzieję na bratnią duszę.
Sławek był po rozwodzie, bez dzieci. Mieszkał sam w trzypokojowym mieszkaniu po rodzicach.
— Za duże dla jednego — narzekał. — Ale sprzedawać szkoda, rodzinny dom.
Pół roku się spotykali, potem oświadczyny. Ślub cichy, tylko bliscy.
Pierwsze miesiące — miodowy okres. Problemy wydawały się rozwiązywalne, sprzeczki — błahostkami.
Z czasem błahostki przeradzały się w spory.
— Sławku, nie zostawiaj brudnych naczyń w zlewie! — Grażyna wskazuje na stertę talerzy.
— Jutro umyję — macha ręką, wpatrzony w telewizor.
— Jutro, pojutrze… aż
Patrząc na pojawiające się na niebie gwiazdy, Irena pogłaskała Mruczka i pomyślała, iż choć jej życie potoczyło się niezwykłymi ścieżkami, to właśnie ta cisza, samodzielność i szacunek, który pozostał między nią a Sergiuszem, były najprawdziwszym domem, jakiego potrzebowała.