15 września, Warszawa
Wypiłem dziś herbatę, siedząc w kuchni i obserwując jesienną słotę za oknem. Tęsknota jakoś dziwnie łaskotała serce, choć wiem, iż wybór był słuszny.
— Irenko, ależ wytłumacz mi to wreszście! — Sąsiadka Elżbieta stanęła w progu z siatą w ręce, kręcąc niedowierzająco głową. — Męża masz czy nie? Wczoraj Tadeusza spotkałam, wychodził z twojego mieszkania. A dziś rano widziałam go przy metrze, z jakąś szatynką!
Irena westchnęła, odłożyła gazetę i zaprosiła sąsiadkę do kuchni. Trawa właśnie się zaparzała.
— Siadaj, Elżbieto. To wszystko nie tak prosto, jak wygląda. Tak, Tadeusz jest moim mężem. Oficjalnie. Pieczątka w dowodzie stoi siedem lat. Ale mieszkamy osobno. Każde we własnej kawalerce.
— Jak to osobno? — Sąsiadka opadła na krzesło, wyraźnie szykując się na dłużej. — Cóż to za małżeństwo? I po coś wychodziła?
Irena postawiła przed gością filiżankę, usiadła naprzeciwko. Za szybą siepał październikowy deszcz, krople spływały po szybie jak łzy. W taką właśnie aurę siedem lat temu składali wraz z Tadeuszem dokumenty w urzędzie stanu cywilnego.
— Z miłości, rzecz jasna. Sądziłam, iż stworzymy zwyczajną rodzinę. Dzieci, altanka pod Łowiczem, wspólne życie. Ale nic z tego! — Irena gorzko się uśmiechnęła. — Po pół roku uznałam, iż jesteśmy całkiem odmienni. On kocha hałaśliwe zebrania, ja ciszę. On rozrzuca, ja cenię ład. On potrafi nie myć się tydzień, ja bez prysznica nie wytrzymam dnia.
— To się rozwiedź! — Machnęła ręką Elżbieta. — Poco się dręczyć?
— A tu zaczyna się cała historia. Rozwieść się nie możemy. Kawalerka jest jedna, sprywatyzowana na nas dwoje przed ślubem. Kupowaliśmy wspólnie, płacili po połowie. Tadeusz upiera się, iż po rozwodzie trzeba sprzedać i podzielić sumę. A gdzie, pytam, pójdziemy? Wynajmować? Nie pierwszej młodości przecież jesteśmy, ja czterdzieści trzy lata, on czterdzieści pięć. Skąd brać na czynsz?
Elżbieta zamyśliła się. Kłopot rozumiała.
— I coście obmyślili?
— Ano to. Tadeusz mieszka tam, ja kupiłam maleńkie M-2 na Targówku. Tanie, ale swoje. Spłacam kredyt, za to nikt mi nie zawadza. Zagląda czasem, gdy znudzi mu się w domu. Przesiedzimy godzinkę, pogadamy jak dobrzy znajomi. Potem wraca do siebie.
— I długo tak potrwa? — Sąsiadka przyglądała się Irenie z zaciekawieniem. Ta wyglądała zmęczona, ale spokojna.
— Kto wie? Na razie działa. Oficjalnie jesteśmy mężem i żoną, papierów zmieniać nie trzeba, w pracy ciekawskich pytań nie ma. Faktem każdy żyje własnym życiem.
Gdy Elżbieta odeszła, Irena długo siedziała przy oknie, dopijając ostudzoną herbatę. Deszcz wzmagał się, a w jego szumie słychać było szelest przeszłości.
Poznali się z Tadeuszem w biurze. On był kierownikiem zaopatrzenia, ona główną księgową. Postawny, wzrostu okazałego, ze szczerymi oczami i charyzmą uśmiechu. Irena od razu poczuła do niego sympatię.
— Ireno Katarzyno, może dotrzymasz mi towarzystwa w porze lunczu? — Podszedł do jej biurka owego pamiętnego czwartku. — Znam doskonałą kawiarenkę niedaleko.
Przystała. Potem przyszło drugie spotkanie, trzecie. Tadeusz okazał się błyskotliwym gawędziarzem, oczytanym, obeznanym w sztuce. Rozmawiali o literaturze, kinie, podróżach.
— Czuję się z tobą tak lekko — wyznał po miesiącu schadzek. — Rozumiesz mnie w pół słowa.
Irena też ona czuła się przy nim dobrze. Po rozwodzie z pierwszym mężem minęło pięć lat, niemal zwątpiła w spotkanie bratniej duszy.
Tadeusz był po rozwodzie, bezdzietny. Samotnik w dużym mieszkaniu pozostałym po rodzicach.
— Za wielkie na jedną osobę — zwierzał się. — Sprzedać? Tyle iż rodzinny dom.
Pół roku się spotykali, wreszcie Tadeusz poprosił o rękę. Ślub cichy, tylko najbliżsi.
Pierwsze miesiące upłynęły w czułości. Zdawało się, wszystkie kłopoty rozwiązywalne, niezgody drobnostkowe.
Lecz powoli drobiazgi przeradzały się w spore starcia.
— Tadziu, nie wolno zostawiać brudnych naczyń w zlewie! — Irena wskazywała na stertę talerzy po raz kolejny.
— Och, irka, jutro umyję — mąż machnął ręką, wpatrzony w telewizor.
— Jutro, pojutrze — a potem zaschnięty tłuszcz ciężko zetrzeć!
— Zbyt wymagająca jesteś. Odpuść trochę.
Irena nie potrafiła. Bał
Siedziałem dziś wieczorem przy oknie, gładząc Murkę po grzbiecie, i uświadomiłem sobie z dziwnym spokojem, iż nasze skomplikowane życie z Sergiuszem – osobno a jednak razem na swój sposób, z jego Leną i moim kocim towarzystwem – było właśnie tą osobliwą, ale nam pasującą, polską ścieżką do spokoju ducha, którą potrafiliśmy utorować.