Miłość, która zaczęła się od kłamstwa

newsempire24.com 1 miesiąc temu

Weronika Dąbrowska stała przed dyrektorką, palce kurczowo ściskające pogniecione papiery.
— Henryko Nowak, błagam panią! — głos jej drżał. — Dzieci dwoje, hipoteka! Naprawię to, przysięgam!

— Weroniko Szymańska, sfałszowała pani dyplom. To poważne naruszenie…

— Kończyłam studia! Rok tylko brakował! — przerwała nauczycielka klas początkowych, łzy spływając po lodowatych policzkach. — Proszę o szansę!

Dyrektorka Dwudziestej Trzeciej Szkoły spojrzała z wahaniem. Trzeci rok uczyła, dzieci ją uwielbiały, rodzice chwalili. ale prawo musiało być przestrzegane.
— Dobrze. Miesiąc na przedstawienie prawdziwego dyplomu. Inaczej…
— Dziękuję! — Weronika rzuciła się ku drzwiom, zawróciła na progu. — Skąd pani wiedziała?
— Kontrola z kuratorium. Znaleziono rozbieżność przypadkiem.

Niemal wpadła na Bogdana Witkowskiego. Wysoki, siwiejący nauczyciel wychowania fizycznego, lat pięćdziesięciu kilku, przytrzymał ją lekko za ramię.
— Co się stało, Weroniko? Blada pani jak ściana.
— Wszystko stracone, Bogdanie! — łkanie poderwało jej głos. — Wyrzucają mnie!
— Za co?

Zawahała się. Wstyd dziesiątkował. Bogdan z żelaznymi zasadami, nieskazitelna opinia, dwie dekady w szkolej strukturach.
— Kłopoty z dokumentami — wykrztusiła.
— Konkretnie? Może pomogę?
Podniosła na niego załzawione oczy. Bogdan traktował ją ojcowsko: częstował krówkami, pytał o Kasię i Wojtka. Po rozwodzie tak brakowało męskiego oparcia.
— Dyplom… Mam kłopoty z dyplomem.
— Zagubił się?
— Tak — skłamała, chwytając deskę ratunku. — Przy przeprowadzce. A duplikat… biurokracja koszmarna.
Bogdan zamyślił się.
—pęknijdzieńje Gdzie studiowałaś? Rok kończenia?
— Na Uniwersytecie Pedagogicznym w Warszawie — odparła bez mrugnięcia. W rzeczywistości skończyła tam zaledwie trzy lata, potem małżeństwo, dzieci, naukę porzuconą.
— Słuchaj… Mam znajomego w archiwum tej uczelni. Może przyspieszy duplikat. Zapisałeś się jako? Pod panieńskim czy męża?
Weronika poczuła, jak bagno kłamstwa pochłania ją głębiej.
— Panieńskim. Weronika Szymańska.
— Dobrze. Pogadam z Tadeuszem Marcinkowskim. Archiwum prowadzi. Znajomi od studiów.
— Bogdanie… tyle dobroci — szepnęła. — Jak mam dziękować?
— Głupstwa! Jesteśmy kolegami. Trzeba się wspierać.

Wieczorem w kuchni Weronika miotała się jak uwięziony ptak. Siedmioletni Kuba odrabiał lekcje, pięcioletnia Zosia bawiła się lalkami.
— Mamo, czemu płaczesz? — chłopiec oderwał oczy od zeszytu.
— Nic, synku. Tylko zmęczenie.
— Tata przyjdzie?
— Nie, Kubusiu. Tata mieszka osobno, pamiętasz?
Serce ścisnęło się w piersi. Dla nich sfałszowała dyplom. Potrzebowała pracy, dobrej pensji. W szkole dodatkowo były zasiłki, opieka zdrowotna.

Następnego dnia Bogdan podszedł na przerwie.
— Weroniko, mówiłem z Tadeuszem. Sprawdzał archiwum.
Serce jej zabiło mocniej.
— I?
— Dziwna sprawa. Twojej dane nigdzie. Może rok się myli? Nazwa wydziału dokładnie?
Ziemia uciekła spod nóg. Musiała coś wymyślić.
— Bogdanie… chyba się pomyliliłam. Po rozwodzie pamięć szwankuje. Może inna uczelnia? Przypomnę sobie, powiem.
— Rozumiem. Głowa po takich wstrząsach nie służy.
Spojrzenie jego było tak pełne troski, iż wstyd stał się nie do zniesienia. Bogdan był wdowcem, żona zmarła trzy lata temu na raka. Dzieci nie mieli. Mówiono, iż ciężko to nosił, wyjechał choćby sam do Krakowa, by zapomnieć.
— Bogdanie… może zjesz ze mną obiad? W podzięce?
— Ależ po cóż, Weroniko! Nie ma potrzeby.
— Chcę. Tyle robisz dla mnie. A ja nic o tobie nie wiem, poza tym, iż WF-u uczysz.
Bogdan się zawahał.
— jeżeli tylko w szkolnym bufecie. Gołąbki dziś dobre.

Rozmawiali przy obiedzie. Bogdan łowił ryby, pochłaniał powieści historyczne, na weekendy jeździł na działkę. Samotnie w dwupokojowym mieszkaniu, gotował sobie.
— A ty dajesz radę? Samotnie z dziećmi ciężko?
— Daję — westchnęła Weronika. — Kuba pomaga z Zosią. Już duży chłopak.
— Były mąż alimenty płaci?
— Płaci, ale nieregularnie. Raz praca, innym razem coś innego.
Bogdan zmarszczył brwi.
— Skandal. Dzieci porzucił, a płacić nie chce?

A kilka lat później, gdy Jagoda przytulała już ich wspólnego synka w przytulnej kawalerce w Poznaniu, a starsze dzieci wręczały “Tatusiowi Bronisławowi” samodzielnie wydrukowane w szkole laurki z okazji Dnia Nauczyciela, on szepnął jej do ucha z ledwo tłumionym wzruszeniem, głos miał zardzewiały jak stary rower: “Pamiętasz, dziewczyno, jak ta podróba dyplomu nas połączyła? Najlepszy fałszywy papier w moim życiu…” i zarumieniony natychmiast się poprawił: “To znaczy, najszczęśliwszy błąd, który… który w ogóle nie powinien był wyjść na jaw”. Jagoda pocałowała go w policzek, czując ciepło łez na swojej skórze – jego łez, szczęśliwych i nieukrywanych, tych samych, które kapały na ich ślubny tort, gdy dzieci wrzeszczały “Ciocia Wanda mówi, iż teraz nareszcie mamy porządnego dziadka!”. Bronisław tylko chrząknął, zagrzebując twarz w jej włosach: “Powiedz Wandzie, iż jej pierogi były lepsze niż te… te nasze początki”, i wybuchnął śmiechem, takim głębokim, iż aż wstrząsnęła nim czkawka, a Jagoda wiedziała, iż w tej chwili, w tym ich małym mieszkaniu pełnym nieopłaconych rat za pralkę, szkolnych podręczników i zasuszonych w ramce stokrotek od Nataniela, nikt nie jest bardziej wolny od kłamstwa niż oni dwoje – bo wszystko, co najważniejsze, wypaplał już światu ten zardzewiały, szczery głos Bronisława Nowaka.

Idź do oryginalnego materiału