Miłość, która zaczęła się od oszustwa

newsempire24.com 1 miesiąc temu

– Walentyna Piotrowa, błagam panią! Nie wyrzucaj mnie z pracy! Mam dwoje dzieci, kredyt mieszkaniowy! – Ewelina stała przed dyrektorką szkoły, gniotąc w dłoniach pomięte papiery. – Poprawię się, przysięgam!

– Ewelino Michałówno, sfałszowała pani dyplom ukończenia studiów. To poważne wykroczenie, które…

– Zamierzałam je dokończyć! Słowo honoru! Został mi tylko rok do obrony na pedagogice! – przerwała nauczycielka klas początkowych, a łzy spływały jej po policzkach. – Walentyna Piotrowa, niech pani da mi szansę!

Dyrektorka Szkoły Podstawowej nr 47 w Łodzi spojrzała na młodą kobietę ze współczuciem. Ewelina pracowała u niej już trzeci rok, dzieci ją uwielbiały, rodzice chwalili. Ale przepisy to przepisy.

– Dobrze. Ma pani miesiąc na przedłożenie oryginalnego dyplomu. W przeciwnym razie…

– Dziękuję! Ogromnie pani dziękuję! – Ewelina rzuciła się w stronę drzwi, ale na progu się odwróciła. – A skąd pani wiedziała?

– Z Kuratorium Oświaty przyszła kontrola dokumentacji pracowników. Przypadkiem wyszła niezgodność.

Ewelina wybiegła z gabinetu i prawie wpadła na Bogdana Stanisławowicza, nauczyciela wuefu. Wysoki, siwiejący mężczyzna około sześćdziesięciu lat przytrzymał ją za ramię.

– Co się stało, Ewelino Michałówno? Blada pani jak chusta.

– Bogdanie Stanisławowiczu, wszystko stracone! – łkała. – Wyrzucają mnie!

– Ale za co?

Ewelina zawahała się. Powiedzieć prawdę było wstyd. Bogdan Stanisławowicz był człowiekiem zasadniczym, o nieskazitelnej reputacji, pracował w szkole już dwadzieścia lat.

– Dokumenty okazały się nie w porządku – bąknęła niejasno.

– A co konkretnie? Może mogę pomóc?

Podniosła na niego zapłakane oczy. Bogdan Stanisławowicz zawsze odnosił się do niej po ojcowsku, czasem częstował cukierkami, wypytywał o dzieci. Po rozwodzie Ewelinie tak brakowało męskiej obecności w życiu.

– Dyplom… Mam problem z dyplomem.

– Zgubił się, czy co? – zapytał.

– Tak – skłamała Ewelina, chwytając się tej deski ratunku. – Zgubił się podczas przeprowadzki. A wyrobienie duplikatu trwa długo, straszna biurokracja.

Bogdan Stanisławowicz zamyślony podrapał się po brodzie.

– A gdzie pani studiowała? W którym roku kończyła?

– Na Uniwersytecie Warszawskim – odpowiedziała Ewelina bez mrugnięcia okiem. Tak naprawdę studiowała tam tylko trzy lata, wyszła za mąż, urodziła dzieci, a na naukę nie starczało czasu.

– Wie pani co… Mam znajomego w archiwum tej uczelni. Może pomoże przyspieszyć wyrobienie duplikatu. Jak panią wtedy zwano? Po mężu czy panieńsku?

Ewelina poczuła, iż nurza się w bagnie kłamstwa coraz głębiej.

– Panieńskie. Ewelina Michałówna Szymańska.

– Dobrze, porozmawiam z Sławomirem Janowiczem. On u nas rządzi archiwum. Znamy się jeszcze z czasów studenckich.

– Bogdanie Stanisławowiczu, pan… pan jest taki dobry dla mnie – wyszeptała Ewelina. – Nie wiem, jak panu dziękować.

– Daj już spokój! Jesteśmy przecież kolegami po fachu. Trzeba sobie pomagać.

Wieczorem w domu Ewelina miotała się po kuchni jak dzikie zwierzę. Siedmioletni Kacper odrabiał lekcje przy stole, pięcioletnia Zosia bawiła się lalkami w kącie.

– Mamo, a dlaczego płaczesz? – zapytał chłopiec, odrywając wzrok od zeszytu.

– Nic synku. Po prostu zmęczona po pracy.

– A tata przyjdzie?

– Nie Kacperku. Tata mieszka teraz osobno, pamiętasz?

Ewelina spojrzała na dzieci i poczuła, jak ściska się jej serce. To dla nich poszła na fałszerstwo z dyplomem. Potrzebowała pracy, jakiejkolwiek pracy, byle płacili przyzwoite pieniądze. A w szkole były dodatkowo zniżki, pakiet socjalny.

Nazajutrz Bogdan Stanisławowicz podszedł do niej na przerwie.

– Ewelino Michałówno, skontaktowałem się ze Sławomirem Janowiczem. Sprawdził archiwa.

Jej serce zabiło mocniej.

– I co?

– Dziwna sprawa. Pani nazwiska nie ma na listach absolwentów. Może pomyliła się pani rokiem? Albo przypomni sobie pani dokładną nazwę wydziału?

Ewelina poczuła, jak ziemia usuwa się spod nóg. Trzeba było natychmiast coś wymyślić.

– Wie pan, Bogdanie Stanisławowiczu, chyba jednak się mylę. Po rozwodzie miałam taki stres, pamięć zupełnie siada. Może to był inny uniwersytet? Jak sobie przypomnę, powiem panu.

– Oczywiście, niech się pani nie martwi. Głowa po wstrząsie źle działa, to normalne.

Spojrzał na nią z taką troską, iż zrobiło się jej jeszcze wstydniej. Bogdan Stanisławowicz był wdowcem, żona zmarła trzy lata temu na raka. Nie mieli dzieci. Koledzy mówili, iż bardzo ciężko przeżył stratę, choćby na samotny urlop za granicę pojechał, by się rozerwać.

– Bogdanie Stanisławowiczu, może zaproszę pana na obiad? W podzięce za pomoc?

– Co też pani mówi, Ewelino Michałówno! Nie warto wydawać pieniędzy.

– Ależ nie, ja bardzo chcę. Pan tak się za mną martwi, pomaga. A ja choćby nie wiem o panu nic konkretnego, poza tym, iż uczy pan wf-u.

Bogdan Stanisławowicz zawahał
I życie pokazało, iż ich rodzina, zbudowana choćby na kruchym początku, stała się teraz mocniejsza niż kiedykolwiek, a promień światła, który wkradł się tego dnia przez okno sali weselnej, oświetlał nie tylko taneczną podłogę, ale i jasność w ich sercach, gdzie nie musieli już ukrywać prawdy.

Idź do oryginalnego materiału