Aleksandra Stańska stała przed biurkiem dyrektorki, szarpiąc w dłoniach pogniecione papiery. Głos miał w niej rozpacz.
— Pani Walentyno, błagam! Nie zwalniaj mnie! Mam dwoje dzieci, kredyt hipoteczny! — Jej dłonie drżały. — Naprawię to, przyrzekam!
— Aleksandro Michajłowno, sfałszowała pani dyplom ukończenia studiów. To poważne naruszenie, które…
— Zamierzałam je dokończyć! Słowo honoru! Został tylko rok do obrony na pedagogice! — przerwała nauczycielka klas początkowych, a łzy spływały po policzkach. — Pani Walentyno, daj mi szansę!
Dyrektorka Dwudziestej Szkoły Podstawowej w Poznaniu spojrzała na młodszą kobietę z politowaniem. Aleksandra pracowała u niej już trzeci rok, dzieci ją uwielbiały, rodzice chwalili. Ale prawo to prawo.
— Dobrze. Ma pani miesiąc na przedłożenie *prawdziwego* dyplomu. Inaczej…
— Dziękuję! Dziękuję pani z całego serca! — Aleksandra rzuciła się do drzwi, ale zatrzymała się w progu. — Skąd pani wiedziała?
— Z kuratorium przyszła kontrola dokumentów. Przypadkiem wykryto niezgodność.
Aleksandra wypadła z gabinetu i niemal wpadła na Wojciecha Zakrzewskiego, nauczyciela wuefu. Postawny, siwiejący mężczyzna po pięćdziesiątce, przytrzymał ją za ramię.
— Co się stało, Aleksandro Michajłowno? Jest pani blada jak ściana.
— Wojciechu Andrzejewiczu, wszystko stracone! — szlochnęła. — Zwolnią mnie!
— Ale za co?
Aleksandra się zawahała. Wstyd była powiedzieć prawdę. Wojciech był człowiekiem zasad, o nieskazitelnej reputacji, pracował w szkole od dwudziestu lat.
— Dokumenty… okazały się niekompletne — wyjąkała wymijająco.
— A co konkretnie? Może mogę pomóc?
Podniosła na niego załzawione oczy. Wojciech zawsze traktował ją ojcowsko, częstował cukierkami, pytał o dzieci. Po rozwodzie Aleksandrze tak brakowało męskiego wsparcia.
— Dyplom… Mam problem z dyplomem.
— Zgubił się?
— Tak — skłamała, chwytając się tej deski ratunku. — Zgubił się podczas przeprowadzki. A duplikat robią długo, straszna biurokracja.
Wojciech zamyślony podrapał się po brodzie.
— A gdzie pani studiowała? W którym roku kończyła?
— Na Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie — odpowiedziała Aleksandra bez mrugnięcia okiem. W rzeczywistości była tam tylko trzy lata, potem wyszła za mąż, urodziła dzieci, i na studia nie starczyło czasu.
— Wie pani, mam znajomego w archiwum tej uczelni. Może uda się przyspieszyć wydanie duplikatu. Jak panią zapisywano? Nazwiskiem męża czy panieńskim?
Aleksandra poczuła, jak grzęźnie w bagnie kłamstw coraz głębiej.
— Panieńskim. Aleksandra Michajłowna Kowalska.
— Dobrze, porozmawiam z Kazimierzem Nowakiem. Kieruje tam archiwum. Zaprzyjaźniliśmy się jeszcze na studiach.
— Wojciechu Andrzejewiczu, jest pan… taki dobry dla mnie — wyszeptała. — Nie wiem, jak panu dziękować.
— Ależ skąd! Koledzy jesteśmy. Trzeba sobie pomagać.
Wieczorem w domu Aleksandra nerwowo kręciła się po kuchni jak zwierz w klatce. Siedmioletni Maksymilian odrabiał lekcje przy stole, pięcioletnia Natalia bawiła się lalkami w kącie.
— Mamo, a czemu płaczesz? — spytał chłopiec, odrywając się od zeszytu.
— Nic synku. Po prostu zmęczona po pracy.
— A tata przyjdzie?
— Nie, Maksymku. Tata mieszka teraz osobno, pamiętasz?
Aleksandra spojrzała na dzieci i poczuła, jak zaciska się jej serce. To dla nich sfałszowała dyplom. Potrzebowała pracy, jakiejkolwiek, byle płacili godnie. A w szkole były dodatkowo zniżki, pakiet socjalny.
Następnego dnia Wojciech podszedł do niej na przerwie.
— Aleksandro Michajłowno, rozmawiałem z Kazimierzem. Sprawdził archiwa.
Serce jej zamarło.
— I co?
— Dziwna sprawa. Pańskiego nazwiska nie ma wśród absolwentów. Może pomyliła pani rocznik? A może dokładną nazwę wydziału?
Aleksandra poczuła, jak ucieka jej grunt spod nóg. Musiała coś wymyślić, szybko.
— Wie pan, Wojciechu Andrzejewiczu, chyba się pomyliłam. Po rozwodzie taki stres, pamięć mi szwankuje. Może to była inna uczelnia? Przypomnę sobie i powiem.
— Oczywiście, niech się pani nie martwi. Głowa po takich wstrząsach nie pracuje najlepiej, to normalne.
Spojrzał na nią z taką troską, iż zrobiło się jej jeszcze wstydniej. Wojciech był wdowcem, żona zmarła trzy lata temu na raka. Dzieci nie mieli. Koledzy mówili, iż ciężko znosił stratę, pojechał choćby sam na urlop za granicę, by uciec od wspomnień.
— Wojciechu Andrzejewiczu, mogę pana zaprosić na obiad? W podzięce za pomoc?
— Ależ, Aleksandro Michajłowno! Nie ma potrzeby.
— Ależ tak. Chcę. Tyle się pan o mnie troszczy, pomaga.
I to w rytm powolnej melodii, objąwszy się mocno, tańczyli ku uczciwemu i prawdziwemu życiu, które wyrosło z zaufania zbudowanego na odzyskanej prawdzie.