„Outlander: Krew z krwi”, czyli prequel „Outlandera” o rodzicach Jamiego i Claire, to nadzwyczaj udana bajka fantasy, w której mamy wszystko, co było najlepsze w oryginale, a do tego nowe historie miłosne i świeże twarze.
„Outlander” dobiegnie końca wraz z 8. sezonem, ale spokojnie, wszystko wskazuje na to, iż w świecie hitowego fantasy pozostaniemy przez kolejną dekadę. Wszystko za sprawą serialu „Outlander: Krew z krwi„, prequela debiutującego dziś na HBO Max z dwoma pierwszymi odcinkami (i niestety tylko tyle widziałam do tej recenzji; cały sezon będzie zaś liczyć 10 odcinków). Prequela, który okazał się zaskakująco wręcz udany.
Outlander: Krew z krwi – o czym jest serialowy prequel?
Czemu „zaskakująco”? Ponieważ na papierze pomysł Matthew B. Robertsa, showrunnera zarówno oryginału, jak i prequela, wyglądał co najmniej tak cynicznie jak „Ród smoka”: dajmy ludziom to, co lubią, tylko więcej i bardziej. „Outlander: Krew z krwi” zabiera nas więc ponownie do XVIII-wiecznej Szkocji, dokładnie 1714 roku, by zaprezentować nam nie jedną, a dwie niesamowicie romantyczne historie miłosne, rozgrywające się w malowniczych okolicznościach przyrody. Wszystko, za co pokochaliście „Outlandera”, w tym także podróże w czasie, tu jest i to w zwiększonej dawce. Co oczywiście stanowi pewien minus, jeżeli oczekiwaliście zaskoczeń, nowości i pójścia z duchem czasu (cokolwiek w tym przypadku nie miałoby to oznaczać).
„Outlander: Krew z krwi” nie ma żadnych ambicji, by wynajdować koło na nowo, i po prostu wrzuca nas w środek dokładnie tego, co jest nam już dobrze znane, lubiane i wielokrotnie sprawdzone. A następnie to podwaja. Efekt? Kolejne magiczne czytadło w obrazkach, które pewnie przetrwa lata (2. sezon serialu „Outlander: Krew z krwi” już jest zamówiony). Co z tego, iż nie ma tu choćby odrobiny oryginalności, skoro ten miks romantycznych historii miłosnych, odważnie pokazywanego seksu, pięknych twarzy, bajecznych widoków, szkockiej zawadiackości i fantastycznych twistów raz jeszcze działa, wkręcając od pierwszych minut. Serio, przepadniecie, jak tylko zobaczycie młodą Ellen MacKenzie (Harriet Slater, „Pennyworth”), mamę Jamiego (Sam Heughan).

Fabuła „Outlandera: Krwi z krwi” koncentruje się na dwóch powiązanych ze sobą – nie tylko dzięki ich dzieci – historiach miłosnych. Mowa o rodzicach Jamiego, Ellen MacKenzie i Brianie Frasierze (Jamie Roy, „Gniazdo Kondora”), oraz rodzicach Claire (Caitriona Balfe), Julii Moriston (Hermione Corfield, „Star Wars: Ostatni Jedi”) i Henrym Beauchampie (Jeremy Irvine, „Mamma Mia! Here We Go Again”). Oba romanse przeplatają się w znacznie bliższy sposób, niż można by przypuszczać przed premierą, rozszerzając, uzupełniając i zmieniając świat stworzony przez Dianę Gabaldon.
Jak już wiemy ze zwiastuna, „Outlander: Krew z krwi” zawiera element podróży w czasie i przepisuje kanon, przede wszystkim zaś historię Beauchampów, sprawiając, iż ta staje się jeszcze smutniejsza. Claire całe życie myślała, iż jej rodzice zginęli w wypadku, podczas gdy według prequela trafili oni do XVIII-wiecznej Szkocji, przez co nie tylko zostali rozdzieleni z córką, ale też ze sobą nawzajem, a dodatkowo Julia była w ciąży z kolejnym dzieckiem. Niezły galimatias do rozplątywania przez wiele sezonów.
Outlander: Krew z krwi – kto jest kim w nowym serialu?
Niezły galimatias, a do tego serial, który od pierwszych wspólnych scen każe pokochać obie pary. W Ellen i Brianie dosłownie się odbija się Jamie, zaś ich pierwsze spotkanie, historia zwaśnionych rodów i tysiąc przeszkód, które będą musieli pokonać, to istna kraciasta wersja „Romea i Julii”. Aktorzy mają chemię od pierwszych minut, podobnie zresztą jak drugi z duetów, który oglądamy w aż dwóch scenach erotycznych, nie odbiegających jakością od tych z Jamiem i Claire. Ich historia, rozpoczynająca się pełnymi intelektualnej tęsknoty listami, pisanymi do siebie w trakcie I wojny światowej, również jest niesamowicie romantyczna, a do tego zawiera wspomniany wyżej twist.
I Henry, i Julia po wypadku autem trafiają przez kamienie do 1714 roku, by zostać rozdzieleni i znaleźć się po dwóch stronach szkockiej wojny klanów – o czym nie mają pojęcia. Nie wiedzą ani kim są Ellen i Brian, ani o roli, jaką Szkocja odegra w życiu ich, a później ich córki. Co dokładnie mają w planie Roberts i spółka? Trudno powiedzieć. Diana Gabaldon nie zostawiła za wiele wskazówek, więc „Krew z krwi” ogląda się trochę jak wyprodukowane na hollywoodzkim poziomie fan fiction ze świata „Outlandera”.

Dwa odcinki wystarczyły, żebym uwierzyła, iż filmowcy wiedzą, co robią, zwłaszcza iż przez ekran przewija się cała masa klasycznych postaci i nie sposób nie podziwiać pieczołowitości, z jaką stworzono ich na nowo, w młodszych wersjach. Pojawiają się m.in. Rory Alexander („Pistol”) jako młody Murtagh Fitzgibbons Fraser, Sam Retford („Coronation Street”) jako młody Dougal MacKenzie, Séamus McLean Ross („Payback”) jako Colum, brat Dougala, Conor MacNeill („Branża”) jako młody Ned Gowan, Sadhbh Malin („Rozmowy z przyjaciółmi”) jako Jocasta Cameron czy wreszcie rewelacyjny Tony Curran („Mary & George”) jako przyszły dziadek Jamiego, Simon Fraser aka lord Lovat.
Na tę ostatnią postać zwracał uwagę showrunner, i rzeczywiście, lord Lovat to najbardziej charyzmatyczny bohater drugiego planu w prequelu. Postać, która ciągle coś kombinuje, ciągle pociąga za jakieś sznurki, ciągle planuje na kilka kroków naprzód, a jej motywacje trudno zaszufladkować i ocenić w czarno-białych kategoriach. Dwa odcinki wystarczą, żeby przyznać twórcy rację: tak, będziemy tego typa kochać i nienawidzić jednocześnie. I będziemy chcieli oglądać go możliwie najczęściej.
Outlander: Krew z krwi – czy warto oglądać serial?
Krótko mówiąc, „Outlander: Krew z krwi” to ogromne zaskoczenie na plus. Owszem, serial bezpieczny i mało oryginalny, ale co z tego, skoro dostarcza nam dokładnie tego, czego chcemy od tego uniwersum: pełnego twistów miksu romansu, melodramatu i fantasy, osadzonego w dwóch fotogenicznych epokach jednocześnie i oferującego atrakcyjne rozwinięcie literackiego i telewizyjnego świata, który pokochaliśmy.
Będziecie wzruszać się, drżeć o losy głównych bohaterów i zachwycać się jakością produkcji, dokładnie tak, jak przy pierwszych sezonach „Outlandera”, kiedy to wszystko było jeszcze całkowicie nowe i świeże. Scenariusz płynie aż miło, przeplatając akcję z romansem, postacie mają w sobie zadziorność swoich serialowych poprzedników/dzieci, aktorów dobrano perfekcyjnie, a kostiumy i miejscówki to po prostu bajka.

Nie brakuje też tematów, które uwspółcześniają dramaty kostiumowe, czyniąc je bardziej przystępnymi dla współczesnej publiki, począwszy od wstrząsających obrazów PTSD Henry’ego, a skończywszy na tym, jak i Ellen, i Julia biorą sprawy we własne ręce, znacząco wyprzedzając swoje czasy. W tym kontekście zwraca uwagę zwłaszcza mama Jamiego, którą umierający ojciec, Jacob (Peter Mullan, „Ozark”), najchętniej namaściłby na swoją następczynię, czyli głowę klanu, bo ta posiada wszystkie jego najlepsze cechy i jeszcze więcej… gdyby tylko jeszcze miała k*tasa (tak, to dosłowny cytat z serialu).
Jak wiele będzie musiała zrobić Ellen, aby pozwolono jej poślubić „wroga”, w którym zakochała się od pierwszego wejrzenia? Czy Julię czekają podobne koszmary co Claire na drodze do odzyskania swojej miłości w XVIII-wiecznej Szkocji? Jakie jeszcze zwroty akcji i powiązania z „Outlanderem” szykuje prequel (czyżby Faith miała faktycznie trafić do dziadków)? Czy uniwersum „Outlandera” przetrwa dłużej niż „Doktor Who”? Zapnijcie pasy, zaopatrzcie się w chusteczki i oglądajcie. To będzie piękna przygoda.