Rozwiedli się tydzień po ślubie.
— Oszalałeś?! Jaki rozwód?! — Kinga rzuciła na podłogę bukit zasuszonych róż, który jeszcze wczoraj wydawał się jej najpiękniejszy na świecie. — Dopiero co wzięliśmy ślub! Tydzień temu!
— No i co z tego? — Marek choćby nie oderwał wzroku od telefonu. — Pomyłka się zdarzyła. Lepiej gwałtownie naprawić, niż męczyć się latami.
— Pomyłka?! — głos Kingi załamał się. — Dla ciebie jestem pomyłką?! Nasz ślub to pomyłka?!
Marek w końcu spojrzał na żonę. Na byłą żonę. Albo jak to teraz adekwatnie nazwać?
— Słuchaj, Kinga, no co ty za sceny urządzasz? Mówię przecież spokojnie. Nie pasujemy do siebie i tyle. Zrozumiałem to jeszcze w noc poślubną, kiedy zrobiłaś mi awanturę, iż nie umyłem zębów.
— To umyj! Co w tym trudnego?!
— A dlaczego mam to robić? W domu nigdy nie myłem przed snem i żyłem normalnie.
Kinga osunęła się na kanapę, objęła głowę rękami. Czy naprawdę przez siedem lat spotykała się z tym człowiekiem i niczego nie zauważyła? A może zauważyła, ale myślała, iż po ślubie się zmieni?
— Marku, kochanie — próbowała mówić spokojnie. — Przecież się kochamy. Pamiętasz, jak mi się oświadczyłeś? Klęczałeś, przysięgałeś, iż będę najszczęśliwsza…
— To była romantyka. A życie to co innego. No pomyśl sama: tydzień razem, a już codziennie się kłócimy. Wczoraj miałeś mi za złe, iż nie wrzuciłem skarpet do kosza. Przedwczoraj — iż nie umyłem od razu talerza po barszczu. A dziś rano zaczęło się od tego, czemu zrobiłem sobie kawę, a tobie nie.
— Bo jeszcze spałam!
— No właśnie. Mam cię budzić, pytać, czy chcesz kawę? A jeżeli nie chcesz, a ja cię obudzę — znowu będzie awantura.
Kinga patrzyła na męża zdezorientowana. Czy on mówi poważnie? Naprawdę te drobiazgi są dla niego powodem, żeby zniszczyć małżeństwo?
— Marku — podeszła do niego, chciała go objąć, ale on się odsunął. — To przecież drobiazg! Przyzwyczaimy się, każda para przez to przechodzi!
— Nie chcę się przyzwyczajać. Było mi dobrze tak, jak było. Po co w ogóle się żeniłem?
To pytanie zawisło w powietrzu. Kinga poczuła, jak coś w niej pęka. Siedem lat związku, rok przygotowań do ślubu, mnóstwo wydanych pieniędzy, goście, którzy wciąż pytają, jak mija miesiąc miodowy…
— Wiesz co — wyprostowała się, otarła łzy. — Może i masz rację. Może rzeczywiście się pośpieszyliśmy.
Marek spojrzał na nią zaskoczony.
— To znaczy, zgadzasz się na rozwód?
— A co mi pozostaje? Zmuszać cię do miłości? — Kinga wzięła z komody zdjęcie ze ślubu. Na fotografii oboje się uśmiechali, szczęśliwi, zakochani. — Tylko powiedz mi jedno. jeżeli nie chciałeś się żenić, po co się oświadczyłeś?
Marek podrapał się po głowie.
— No jak po co… Ciągle napomykałaś. Raz koleżanka wyszła za mąż, potem druga. Mówiłaś, iż już czas… Myślałem, iż skoro tak trzeba, to trzeba.
— Tak trzeba? — powtórzyła Kinga. — Ożeniłeś się ze mną, bo tak trzeba?
— Nie tylko dlatego. Żyło nam się dobrze. Gotowałaś smacznie, sprzątałaś… Myślałem, iż po ślubie tak będzie.
— A co jest teraz nie tak?
— Jakaś jesteś nerwowa. Wszystko ci nie pasuje. Wcześniej nie robiłaś tylu uwag.
Kinga znów usiadła na kanapie. Rzeczywiście, wcześniej milczała, gdy Marek rozrzucał skarpety. Sprzątała za niego, gotowała, prała. A dlaczego milczała? Bo się bała. Bała się, iż odejdzie do innej, jeżeli będzie zbyt wymagająca.
— Może i byłam nerwowa — powiedziała powoli. — Ale wiesz dlaczego? Bo oczekiwałam od ciebie choć odrobiny zaangażowania w nasze wspólne życie. Myślałam, iż mąż to partner, a nie dziecko, za którym trzeba sprzątać.
— Właśnie o to chodzi! — ożywił się Marek. — Nie chcę, żeby za mną sprzątano i mi rozkazywano. Chcę żyć spokojnie.
— A ja chcę żyć z mężem, a nie z lokatorem.
Zamilkli. Za oknem zaczął padać deszcz. Kinga nagle przypomniała sobie, jak się poznali. W kawiarni, siedziała sama, czytała książkę, a on podszedł się przedstawić. Tak przystojny, uśmiechnięty, uważny. Dawał kwiaty, zabierał ją do teatru, recytował choćby wiersze z pamięci.
— Pamiętasz, jak czytałeś mi Miłosza? — zapytała.
— Pamiętam. A co?
— Nic. Tak tylko.
— Kinga — Marek usiadł obok. — Po co się męczymy? Powiedzmy szczerze: nie pasujemy do siebie. Ty chcesz jednego, ja — drugiego. Ty jesteś domowa, rodzinna, a ja lubię wolność. Ty chcesz dzieci…
— A ty nie?
— Na razie nie. Może kiedyś, ale nie teraz. A ty już mówisz o pokoju dla dziecka.
Kinga skinęła głową. Tak, mówiła. Ma trzydzieści dwa lata, chce rodzinę, dzieci. A on… ma trzydzieści pięć, a zachowuje się jak student.
— Dobrze — powiedziała cicho. — Rozwiedziemy się.
— Naprawdę? — Marek choćby się ucieszył. — W końcu się dogadaliśmy!
— Pod jednym warunkiem. Powiesz wszystkim prawdę. Moim rodzicom, swoim, przyjaciołom. Nie będę winna wszystkiemu.
— Jaką prawdę?
— Że nie jesteś gotowy do małżeństwa. Że ożeniłeś się z przyzwyczajenia, a nie z miłości.
Marek zmarszczył brwi.
— Po co to mówić? Powiemy, iż nie zeszliśmy się charakterem.
— Nie. Albo prawda, albo sama wszystkim opowiem. I uwierz, moja wersja ci się nie spodoba.
— Dobrze — westchnął. — Powiem.
Kinga wstała, podeszła do okna. Deszcz przybierał na sile. Dobrze, iż nie jest teraz na dworze. A mogła przecież być w miesiącu miodowym gdzieś w ciepłych krajach. Kupili bilety, zarezerwowali hotel. Dobrze, iż nie zdążyli polecieć.
— A kto zwróci pieniądze za ślub? — zapytał nagle Marek.
— Jakie pieniądze?
— Twoi rodzice płacili za salę, moi za muzykę…
— Serio? — Kinga odwróciła się. — Teraz mówisz o— Serio? — Kinga odwróciła się. — Teraz mówisz o pieniądzach, gdy nasze małżeństwo się rozpada? Więc niech już będzie tak, jak chcesz — oddałam ci wolność, nie zabieraj mi godności.