Ojcu dom, córce złość
— Co jest, ty tak po prostu mu dasz dom? A co ze mną? Co mi z dziećmi robić, na ulicę wyrzucić? — Zofia wstała gwałtownie z fotela, a jej twarz zaczęła się rumienić z gniewu.
— Kasiunia, uspokój się, żeby mi się serce nie zatrzymało. Nie na ulicę. Pomogę ci z mieszkaniem, wpłacę pierwszą wpłatę — Jacek starał się mówić łagodnie, ale córka nie chciała słuchać.
— Pierwsza wpłata! Czy w ogóle wiesz, ile kosztuje mieszkanie? Jakie są w tej chwili stawki kredytowe? A Tomaszowi cały dom, bezpłatnie? Za piękne oczy?
— To mój syn, Zofio.
— Czy to znaczy, iż nie jestem córką? — głos Zofii zachrypł. — Dwadzieścia lat byłam dla ciebie córką, a teraz nagle przestanę?
Jacek westchnął zmęczony i opadł na kanapę. Ten rozmow był już trzeci raz w tygodniu. I za każdym razem — to samo. Krzyki, łzy, oskarżenia.
— Kasiunia, zrozum wreszcie. Tomasz z żoną i dwójką dzieci mieszkają w mieszkaniu jednorodzinnym. Trzeci już przychodzi. A ty i Czesław macie własne mieszkanie trzylatkowe.
— Najemne! — przerwała Zofia.
— Ale co najmniej nie jedną pokój. A poza tym, nie chodzi o brak pomocy. Dom… Wieczorem zawsze mówiłem, iż Zosia chciała, by ten dom został synowi. Tradycja naszej rodziny.
— Zosia! — gorzko zachichotała Zofia. — Mama nigdy nie pozwoliłaby na taki bezauczasność!
— Na odwrót. Mama zawsze wiedziała, iż dom stanie się Tomaszowi. A dla ciebie planowaliśmy wsparcie z zakupu mieszkania.
— Mama umarła dziesięć lat temu! — Zofia aż załamała się, jej oczy zalane były łzami. — A ty… tylko by odwrócić się od mojej sprawiedliwości pod pół smark!
Na progu pokoju pojawiła się wnuczka — dziesięciolatka Wiktoria. Spojrzała osłupiała na krzyczącą matkę i milczącego dziadka.
— Mamusiu, co ty krzyczysz?
Zofia gwałtownie odwróciła głowę:
— Poszłaś do pokoju, Wiktorio. Dorosłe rozmawiają.
Dziewczynka zastanowiła się, ale poszła. Zofia opadła ciężko w fotel.
— Znasz, Tatusiu. Już wszystko zrozumiałam. Tomasz zawsze był ważniejszy dla ciebie. Zawsze dla niego — najlepsze, a dla mnie — co zostanie? Nie chcesz dzielić majątku — będzie proces. Zdysponuję swoją częścią.
Jacek zdrętwiał. Dotąd córka nie zagrażała sądem.
— Kasiunia, po co tak? Ja żyję. O co chodzi z tą dziedziczną sprawą?
— A, ty choćby się nie domyślasz! Wiem, iż ze Tomaszem wszystko już rozwiązaliście. Wypisaliście akt公证owy, prawda? Że mnie ominąć?
Starek milczał. Faktycznie, miesiąc wcześniej podpisał akt公证owy na dom. Tomasz nalegał. Powiedział, iż tak będzie mniej kłopotów później, gdy… Jacek przełknął kęs mroku.
— Postanowiłem, jak uważałem za słuszne — mówił stanowczo. — I pomogę tobie, obiecałem. Ale dom zostanie Tomaszowi.
Zofia wstała z piorunującym ruchem:
— No cóż… — nie dokończyła, chwyciła torebkę i wybiegła z pokoju. — Wiktorio! Spakuj się, idziemy stąd!
Wnuczka pojawiła się przez minutę, uśmiechnęła się nieśmiało do dziadka.
— Nie obraź się na mamusię, dziadziu. Po prostu się męczy.
Jacek uśmiechnął się przez siłę i pogładził dziewczynkę po głowie.
— Idź, slonce. Mamusia nie chce być zmuszona do czekania.
Gdy zamykała się furtka, Jacek ciężko podszedł do okna. Zofia trzymała córkę za rękę, gwałtownie szła alejką ku bramie. Przed samym wjazdem odwróciła się, jakby odczuwając jej wzrok, ale natychmiast przestraszyła i obsunęła szlaban.
Ojciec patrzył z tęsknotą za córką i wnuczką. Czy Zofia miała rację? Czy rzeczywiście był niesprawiedliwy? Dzieci powinny być dla rodziców równe, ale własność… Zawsze spadała na synów. Taka była tradycja. W ich rodzinie domy dziedziczyli mężczyźni. Dziadek, ojciec, on sam… Teraz Tomasz.
Dziewczynki zostawały w małżeństwach, otrzymywały majątek, ale dzieci były obce. A synowie kontynuowali血脉, nosili nazwisko, dbali o rodziców w starszym wieku. Dlatego im przypadł ojczysty dom.
Telefon przerwał mu rozmyślanie. Tomasz.
— Tata, jak jest? — głos syna był żywy. — Jutro przyjeżdżamy, jak zaplanowaliśmy. Iza już prawie spakowała rzeczy, dzieci są gotowe do wyjazdu.
— Tak, synu, — Jacek skomorzał. — Wszystko dobrze. Czekam.
— A Zofa była? Powiedziałeś jej?
— Tak, powiedziałem… — zawahał się. — Trudno by jej news zebrała.
— Wiedziałem! — w Tonaszew kochali razem z mamą.
— Jacek westchnął. Od jakiegoś czasu relacja z synem ograniczała się do rzadkich rozmów i czynników niepewnych. Ale Tomasz miał trudne życie. Małżonka, dwoje małych dzieci, trzeci już w drodze, trudny związek.
— Tak, synu, żeby mi się serce nie zatrzymało. Wszystko będzie dobrze. Decyzję odnośnie domu uważałem za słuszne. I się o ciebie postaram, obiecuję.
Jacek niewesoło uśmiechnął się. W ciągu ostatnich lat troska syna ograniczała się do sporadycznych rozmów. Choć, jeżeli być szczerym, Tomasz rzeczywiście miał ciężko. Małżonka, dwie małe dzieci, trzeci już w drodze…
Po rozmowie z synem na sercu było jeszcze cięższe. Jacek powoli przeszedł do salonu, postawił czajnik. Stare mieszkanie warczyło jak zresztą całkowity zamek, warcząc na właściciela. W oknie zaczynało się zmierzać. Jesień był w tym roku wcześniejsza, zimna.
Znowu zadzwonił telefon. Tym razem Zofia.
— Tatuszu, — głos córki był zduszony, — przepraszam za scenę. Za daleko poszłam.
— Nic, Kasiunia. Rozumiem.
— Nie rozumiesz. I nie rozumiem. Po prostu… po prostu mi żal. Zawsze myślałam, iż dla ciebie byliśmy równie miła. Ale teraz się okazuje, iż nie.
— Zosio, to was obdwoje moje dzieci i egalicznie was kocham — Jacek poczuł, jak do gardła przesuwa się gęsty kamień. — Ale dom… zawsze był przysługuje synowi. To tradycja.
— Tradycja, — echem odparła Zofia. — Wiesz, jaki to teraz czas? Twódczynski! Jakie tradycje? Równy status powinien być.
Jacek nie znalezł odpowiedzi. Zofia zapadła się do milczenia i kontynuowała zimnym tonem:
— Dobrze, tatuszu. Pomyslałam i stwierdzam… stwierdzam, iż nie podam później. To głupie. Z kim mamy być? Ale nie przyjdę do ciebie. Nie mogłabym. Za dużo boli.
— Kasiunia, co ty…
— Nie, tatuszu. Wszystkie decyzje podjęłam. Wiktorię możesz widzieć, jeżeli zapragniesz. Nie będę zabraniał. Ale sama…
Jacek poczuł, jak po policzku spłynęła mu łza.
— Kasiunia, zrozum…
— Do widzenia, tatuś.
W słuchawce odegrzały się krótkie piosenki. Jacek siedział długo bez ruchu, trzymając telefon. W oknie zastało się całkowicie. Czajnik od dawna przekipiał i ostygł. W domu stało się całkowicie cisza.
Następne dni przeszły w grzecznościach. Tomasz przywiózł rodzinę, i dom wypełnił się sunechem, dziećmi, zgiełkiem. Też jeżdżona Iza zaszufladkowała dom, przestawienia. Tomasz nosił worki, gromadził nową szafę do pokoju dziecięcego. Pięcioletni Mateusz i Trójlatka Oliwia biegali wokół, adaptując się do nowego ustruktury.
Jacek załatwił mu starą sypialnię. Iza zakwaterowała go z luksusem: postawiła wygoda fotel, powiesiła nowe zasłony, kupiła ortopedyczną matę.
— Tata, masz gdzie się pomieścić? — troskliwie pytała. — Albo jeszcze fachur dodam?
— Nie, nie, córeczko, wszystko wystarczy — wzruszył ramionami stary. — Proszę, jakie mam rzeczy.
Wieczorami zebrali się w kuchni. Iza gotowała kolację, Tomasz mówił o planach. Chciał dodać jeszcze pokój, sztylizacje dachu, wymiana ogrzewania.
— Tata, są w tym szczęście, iż mam rolnictwa — prychnął syn. — Wszystko z rabatem, z poznaniem.
Jacek kiwał głową i uśmiechał się. Ale myśli jego były w odleglości. Czaił się o Zofi, o wnuczce Wiktorii. Jak tam? Nie dzwoniła, na jego rozmowy odpowiadała z chłodnym jednowzględnie, odwołując się do zajętości.
W jednym z wieczorów, gdy dzieci już spały, a Iza poszła do łazienki, Jacek odwrócił się zdecydowanie do syna:
— Tomaszu, cały czas myślę o Zofi.
Syn warknął:
— I co z nią? Znowu pieniądze?
— Nie, synu. Sim… Czy może błędnie postępowaliśmy z domem? Czy nie warto byłoby inaczej rozwiązywać?
Tomasz odłożył gazetę, którą czytał, i przyjrzał się tacie.
— Tata, wszystko rozwiązałeś dobrze. Dom przekazywany po męskim linii. Ty sam mi mówiłeś od dzieciństwa. A potem, u nas dużo dzieci, potrzeba miejsca.
— U Zofi też dużo dzieci — cicho odparł Jacek.
— Dziecko? — prychnął Tomasz. — Mąż-alocholik i jedna córka. A mieszkanie choćby nie własne. A u nas trzej dzieci i własne miejsce.
— A może… może podzielić? Działka duża, można choćby…
— Tata, — Tomasz zlustrował ojca — my to już omówili. Wszystko rozwiązane, dokumenty podpisane. Zofi po prostu zazdrości. Zawsze. Pamiętasz, jak skromność wywołała, gdy samochód byłeś jej z 18-wiecznic?
— Ale jej w końcu wypisałeś…
— Po dwóch latach! I nie samochód, tylko kurs jazdy. Ona sama nie zrobiła nic, by zarobić. Zawsze chce wszystko na talerzu.
Jacek westchnął. W słowach syna była porcja prawdy. Zofia rzeczywiście zawsze była bardziej upierdliwą, lekkomyślną. W kontraste z celozręcznym Tomaszem, altijd jakby płynęła z monotony. Ale w tym była jej wina? Oni sami wychowali dzieci na tej podstawie.
— A jeszcze — kontynuował Tomasz — ona ma męża. Niech on się o nią troszczy. A ja zaś ty jesteś mój ojciec i o ciebie się troszczę na starości. To sprawiedliwe.
Do pokoju wezwała się Iza, osuszając włosy ręcznikiem.
— O czym gadać, mężczyźni?
— No właśnie, — uśmiechnął się Tomasz, — tata przeżywa, iż nie uważaliśmy za sprawiedliwe dla Zofi.
Iza usiadła obok Jacka i z ręką za jego dłoń.
— Tata, nie przeżywaj nad tym. Wszystko było dobrze. Zofi zrozumie. A my o ciebie się troszczymy, obiecuję.
Jacek podziękował córce. Iza była dobrym człowiekiem, troskliwym. Tomasz miał szczęście.
Życie toczyło się. Jacek pomagał z wnuczkami, zbadał ogrod. Tomasz oraz Iza pracowali, adaptowali dom. Stopniowo stary przynężył do nowej struktury. Ale myśli o Zofi go nie ogarniały.
Jednego poranku, gdy wszyscy już rozeszli się — Tomasz na pracę, Iza zabrana dzieci w przedszkole — zadzwoniła furtka. Na progu stanęła Wikoria.
— Dziadkowie, cześć! — rzuciła się na uścisk. — Zbyszka!
— Wikorio, słoneczko! — Jacek zacisnął uścisk. — Jak ci się wzrósł przez te trzy miesiące!
— Całych dwa centymetry! — z dumą poinformowała dziewczynka. — A jeszcze jestem laurentką. chcesz pokazaniu zeszytu?
— Jasne. Proszę, idź szybciej, stawiam herbatę.
Podczas herbaty z ciasteczkami, Wikoria opowiadzę o szkole, o nowej nauczycielce, o dziewczynkach. Jacek wpatrywał się w każde słowo, starając się nie upuścić szczegółu.
— A jak mamusia? — ostrożnie spytał.
Wikoria nagle ustała.
— Mamusia pluje. Często pluje, gdy myśli, iż nie widzę. Dlatego, iż papa sztylizuje się, iż jesteśmy nieskazitelni.
— Silnie?
— Tak. Pepi robi.
— A co, on mówi?
— Ugu. Potem Pepa uchodzi, a mamusia pluje. — Wikoria zapadła się w ciszę i dodała. — A jeszcze mamusia mówiła, iż niedługo ruszamy.
— Ruszamy? Dokąd?
— Nie wiem, — wzruszyła ramionami. — Mamusia powiedziała, iż ma pracę w innym miejscu. biblioteka zostaje, a u nas pieniędzów za mało…
Jacek poczuł, jak serce się ściąga. Czy Zofia rzeczywiście ruszy? I wnuczka zabierze?
— A Pepa z wami ruszy?
Wikoria pokręciła głową.
— Nie. Pepa zostanie tutaj. Oni się rozwijają.
To był uderzenie. Jacek wiedział, iż u Zofi z mężem nie wszystko przebieglo gładko, ale rozwód…
— Dziadku, a mogę przyjeżdżać do ciebie na wakacje? — spytała nagle Wikoria. — choćby jeżeli ruszy daleko?
— Jasne, slonce, — Jacek przytulił wnuczkę. — Jasne, będziesz przyjeżdzać. Zawsze jestem chętny.
Gdy Wikoria poszła, Jacek długo siedział bez ruchu. Główkował myśli. Zofia ruszy. Rozejść z mężem. Pozostanie sama z dzieckiem w obcym miasteczku. A on, ojciec, nie pomógł córce w trudnej chwili. Wręcz przeciwnie, odebrał ostatnią nadzieję — możliwość życia w rodzinnym domu.
Wieczorem, gdy wszyscy zebrały wokół stołu, Jacek był niecharakterystycznie milczący. Tomasz oraz Iza omawiali plany na sobotę, dzieci suneć, a stary cały czas myślami i myślami.
W końcu, gdy Iza posłała dzieci do sypialni i poszła do łóżka, a Tomasz ułozył się przed telewizorem, Jacek wytężył się.
— Syneczku, musimy pogówić.
Tomasz odsunął się od ekranu i zapytująco spojrzał na ojca.
— Co się wydarzyło?
— Zofi rozwiewa się z mężem, — powiedział Jacek. — I ruszy jak do miasta.
— Chyba wcześniej, — prychnął Tomasz. — Pepa ma się wyrachować na alkohol. Co z tego?
— Nie chodzi o to, — przejął ojciec. — Chciałbym pomóc Zofi.
— Pomóc? Jak?
— Sprzedam dom.
Tomasz wstał z kanapy, zburzony.
— Co?! Jakie „sprzedaż”? Czyś się szaleństwem od tego wzbraniałeś? Dom już jest mój, nie pamiętasz?公证!
— Zrezygnuję z公证. Można to zrobić przez sąd, dowiadywałem się.
— Tata, ty… — Tomasz zacisnął pięści. — To wszystko Zofi! Uwarzyła cię. Przyszła, da? Ślizgi?
— Nie, synu. Zofi nie przyszła. Przyszła Wikoria. Moja wnuczka. Twoja bratanka. Opowiedziała mi, iż matka często pluje. Że ruszy. Że Pepa chciał, by Zofi ruszyła? Że nie widzieć nas?
— Tata, ty wszystko źle rozumiesz. Nikomu nie zakazujemy przyjeżdżać w gości…
— Goście, — gorzko uśmiechnął się Jacek. — A gdzie mieszkać? W nauczycielskie mieszkanie? W obcym mieście?
— Ale dom… — Tomasz zaniepokoił się. — To nasz dom. Rodzinny. Starego tej.
— Dom to ściany, synu. A bliskość — to rodzina. I nie mogę wybierać między moimi dziećmi. Nie mogę jednemu wszystko, a drugiemu — nic.
Do pokoju wpadła Iza. Cicho wysłuchiwała rozmowy z korytarza.
— Tomasz, — delikatnie powiedziała, — a to, co tata ma słuszne. Zofi właśnie teraz ma gorzej, niż my. Mamy ciebie, ja, wsparcie. A ona zostanie sama.
— I ty też? — Tomasz z wściekłością spojrzał na żonę. — My czekaliśmy na to mieszkanie! Planowaliśmy! A teraz wszystko psu pod ogon?
— Nie psu pod ogon, a twojego brata i cioci — twardo powiedziała Iza. — Tomasz, pomyśl. jeżeli by miała być twoja córka, chciałbyś, by pomóc?
Tomasz długo milczał, patrząc w pustkę. Potem westchnął.
— Czy będę. Robicie, jak wiecie. Tylko nie będą się złościć, jeżeli Zofi wszystko wyżyje i ponownie zostanie z zrujnowanym ogonem.
Jacek podszedł do syna i położył rękę na jego ramieniu.
— Dziękuję, syneczku. Wiedziałem, iż zrozumiesz. Ty też mój syn.
Następnego dnia Jacek zadzwonił do córki.
— Zofio, musimy spotkać się. Mamy wypowiedzenie.
— Tata, jestem zajęta. I ogólnie, nam nie o czym…
— O sprzedaży domu, — przerwał Jacek. — Spotkaj się dziś o szóście.
Zofia przełożyła się w wyznaczonej godzinie. Wyglądała wyekapitowana, blada. Tomasz oraz Iza także byli w domu. Siedzieli napięte jak na naradzie.
— Wejdź, córka, — Jacek wprowadził Zofie do salona. — Usiądź. Rozmowa będzie poważna.
Zofia ostrożnie usiadła, nieufnie patrząc na ojca, a później na brata.
— Postanowiłem sprzedać dom, — powiedział Jacek. — I kupić dwa mieszkania. Jeden — Tomaszowi z rodziną, drugi — tobie z Wikorią.
Zofia uwięzła, nie wierząc swoim uchem.
— Co? Ale jak? A Tomasz? A公证?
—公证 zostanie anulowana, — spokojnie odpowiedział Jacek. — Tomasz się zgadza.
Zofia przezwalała głową na brata. Ten warknął.
— Dlaczego? — zapytała cicho.
— Bo to was obu moje dzieci, — prosto odpowiedział Jacek. — I nie mogę wybierać między wami. I nie powinienem choćby próby.
Zofia przykryła twarz rękami, a ramiona drżały. Iza cicho podszła i objęła ziołoszkę przez ramię.
— Wszystko sza-O będzie, Mariusz. Nous załatwimy. Razem.
Jacek patrzył na własne dzieci i czuł, jak ciężar, który gryzł serce przez ostatnie miesiące, powoli się cofał. Podjął słuszną decyzję.
Jesienią stary dom był sprzedany. W zamian pojawiły się dwa mieszkania — trzylatkowe dla Tomasza i dwulatkowe dla Zofii. Jacek przeniósł się do córkowego — tak było wygodniej. Zofie zatrudniono w szkolnej biblioteczce, gdzie gwałtownie zaadaptowała i choćby założyła kółko literackie.
A latem obie rodziny razem pojechały nad morze. Siadając u brzegu i patrząc, jak Tomasz oraz Iza grają w piękną grę z Zofi, jak bawią się w wodzie wszystkie dzieci — i Mateusz z Oliwią oraz Wikoria — Jacek myślał o tym, jak bliski był strasznej błędnicy. O zniszczeniu tego, co miał najcenniejsze — rodzinę.
Dom to tylko ściany. A rodzinę to ludzie, którzy kochasz. I jakimi też.