Alan Bradley: Some programs will be thinking soon. (Niektóre programy będą niedługo myśleć.) Dr. Walter Gibbs: Won’t that be grand? Computers and the programs will start thinking and the people will stop. (Wspaniale. Komputery i programy zaczną myśleć, a ludzie przestaną.)
Nikogo już nie dziwi powszechne w tej chwili wykorzystanie grafiki komputerowej w procesie tworzenia blockbusterów, a także poruszanie w filmach wątków związanych z informatyką, grami wideo i, zwłaszcza, sztuczną inteligencją, ale na początku lat osiemdziesiątych, gdy zagadnienia te adekwatnie raczkowały, podobne tematy nie należały do często podejmowanych przez filmowców. Znalazł się jednak pewien twórca, który, zafascynowany nowoczesnymi technologiami i oferowanymi przez nie możliwościami, postanowił nakręcić film na nich oparty. I to zarówno w sferze technicznej, jak i fabularnej. Tak narodził się „TRON”, jeden z najbardziej nowatorskich i unikalnych wizualnie filmów w dziejach X muzy. Ale po kolei.
W pierwszej połowie lat siedemdziesiątych Steven Lisberger, młody student bostońskiej School of the Museum of Fine Arts, w ramach pracy dyplomowej, zrealizował krótkometrażówkę „Cosmic Cartoon”. Zastosował w niej wymyśloną przez siebie technikę animacji rysunków podświetlanych od spodu – tzw. backlit animation. Ponieważ film cieszył się sporym zainteresowaniem, Lisberger wpadł na pomysł, by stworzyć pełny metraż wykorzystujący ten sam koncept, z akcją umieszczoną w środku komputera, w cyfrowej krainie żyjących programów. Z entuzjazmem rzucił się do pisania scenariusza, którego ostatecznie powstało aż osiemnaście wersji. Bardzo gwałtownie okazało się jednak, iż realizacja pociągnie za sobą ogromne koszty, więc od razu zaczął szukać sponsorów. W końcu studio Disneya zgodziło się sfinansować produkcję i prace nad filmem mogły wystartować.
„TRON” nie wyróżnia się niczym specjalnym na płaszczyźnie fabularnej. Mamy tu adekwatnie do czynienia z typową historią, rodem z fantasy lub science fiction, a jedynie rozgrywającą się w nietypowej krainie, czyli we wnętrzu komputera. Oto bowiem Master Control Program rządzi tym światem totalitarną ręką dzięki swojego zausznika, Sarka (David Warner). Uciśnieni mieszkańcy (czyli programy) są zmuszani do brania udziału w rozgrywkach na śmierć i życie, poddawani torturom i pozbawieni możliwości wykonywania swoich funkcji. Niektórzy próbują stawiać daremny opór, jak Tron (Bruce Boxleitner), ale dopiero pojawianie się wybrańca, użytkownika Clu (Jeff Bridges) daje nadzieję stłamszonym aplikacjom…
Realizacja filmu stanowiła prawdziwie tytaniczne zajęcie. Najprostsze ujęcia, czyli fragmenty rozgrywające się w „naszym” świecie nakręcono gwałtownie i bez większych problemów. Ale większość czasu spędzamy w cyfrowej krainie, będącej dziełem animatorów odpowiedzialnych za backlit animation. Musieli oni włożyć mnóstwo wysiłku, by osiągnąć pożądany efekt – najpierw rejestrowano aktorów na czarno-białej taśmie, a następnie każdą klatkę filmu powiększano i manualnie dodawano efekt podświetlenia. Oznaczało to, iż jeden kadr wymagał średnio dwunastu nałożonych na siebie obrazów. W ten sposób, sto pięćdziesiąt sekund czasu ekranowego zajmowało ośmiu ludziom dwa miesiące pracy!
Dodatkowo film zawiera kilkanaście (około piętnastu) minut cyfrowej animacji. Na ekranie pojawia się jedna z pierwszych postaci, stworzona całkowicie w pamięci operacyjnej, czyli bit, z którym przez chwilę rozmawia Clu (przy okazji – to pierwsza w historii scena, w której „żywy” człowiek rozmawia z tworem CGI). Technicznie rzecz biorąc, „TRON” łączy więc wczesne (i wcale nie aż tak prymitywne jak można by sądzić) efekty komputerowe – słoneczna żaglówka, statek Sarka, czy lightcycles (motocykle świetle) – z tradycyjną animacją – zielone „pajączki” lub krajobrazy cyberprzestrzeni z finału – oraz z efektami optycznymi.
„TRON” bezsprzecznie był zatem filmem pionierskim, więc ogromne zdziwienie budzi fakt, iż nie został nominowany do Oscara w żadnej z kategorii technicznych. Członkowie akademii argumentowali, iż skoro komputery wyręczyły twórców, to ci się nie napracowali! Skutkiem tego, statuetka powędrowała do „E.T.”.
W kadrze możemy dostrzec kilku mniej lub bardziej znanych aktorów. Największą gwiazdą jest Jeff Bridges, który obdarza Kevina Flynna charyzmą i młodzieńczą energią. Partnerującą mu Cindy Morgan niektórzy mogą pamiętać z roli uwodzicielskiej Lacy z „Golfiarzy” Harolda Ramisa. Natomiast w antagonistę Edwarda Dillingera i jego alter ego Sarka wcielił się David Warner, którego rozpoznają miłośnicy „Star Treka” (dokładnie części V i VI), a na dalekim planie spostrzegawczy widzowie zauważą Michaela Dudikoffa w jednej z pierwszych ról.
Oglądając produkcję obecnie, nie sposób nie zauważyć, iż mocno się zestarzała. Wciąż jednak da się w niej dostrzec iskrę geniuszu, a unikalny styl wizualny przez cały czas się broni (no, może z wyjątkiem nieco kuriozalnych hełmów). Nie da się również odmówić twórcom kreatywności i wizjonerstwa w pokazywaniu nietypowej, niewidzianej nigdzie indziej krainy. „TRON” zawiera wiele pomysłów wyprzedzających swe czasy, jak na przykład ostrzeżenie przed sztuczną inteligencją, które jawi się jako nad wyraz aktualne, zwłaszcza współcześnie, gdy AI pod różnymi postaciami wkracza pod strzechy.
Osobiście czuję do filmu dużą dozę nostalgii i lubię do niego wracać, choć dla młodych widzów może to być podróż wymagająca nieco dobrej woli. Warto jednak spróbować i przekonać się samemu, dlaczego to taki oryginalny obraz, mający zasłużone miejsce na półce z klasykami.