„Witamy się i żegnamy bez podawania rąk”. Rozmowa z doktorem Aleksandrem Baranem o „Zarazie” Jerzego Ambroziewicza

kulturaupodstaw.pl 8 godzin temu
Zdjęcie: fot. Joanna Czarnota


O czasie, który został „sprasowany” przez pandemiczne lata w nieokreśloną masę. O prawie do lęku przed zachorowaniem i o tym, co i jak zapamiętaliśmy. Pomogła nam w tym literatura, niczym ściąga z przeszłości dalszej i bliższej i katalizator trudnych emocji. Bo poza tym, iż baliśmy się wtedy, w 2020 roku o zdrowie i życie nas i naszych bliskich, to również – czytaliśmy w pandemii te same książki.

Maria Krześlak – Kandziora: Aleksander Baran.

Aleksander Baran: Miło mi. To jestem ja. Jestem specjalistą medycyny rodzinnej. Na co dzień zajmuję się prowadzeniem poradni lekarza rodzinnego w Szamotułach, działającą w ramach szpitala powiatowego.

MKK: Kiedy rozpętała się pandemia COVID-19, sięgnęliśmy po spirytus, żeby odkażać klamki, i po literaturę, żeby znaleźć jakieś odniesienie dla naszej sytuacji. Czytaliśmy „Dżumę” Alberta Camusa i „Zarazę” Jerzego Ambroziewicza – fabularyzowany reportaż sprzed kilkudziesięciu lat, o którym napisałeś wtedy w swoich mediach społecznościowych. Nie znałam tej książki, wznowionej przez Wydawnictwo Dowody w 2016 roku, sięgnęłam więc po nią natychmiast.
To jest ciągle aktualne.

AB: Tak, nic się nie zmieniło. To był 1963 rok, kiedy we Wrocławiu wybuchła epidemia ospy prawdziwej, czyli choroby wirusowej, która potrafi mieć ciężki przebieg z poważnymi powikłaniami i cechuje ją duża śmiertelność.

Aleksander Baran, fot. Joanna Czarnota

Myślę, iż w 2020 znaleźliśmy się dokładnie w tym samym miejscu. Byliśmy tak samo nieprzygotowani i tak samo zaskoczeni. Skłoniło mnie to do refleksji, iż żyjemy w okresie między wojnami i między pandemiami. I to jest jakby nieuniknione. Nasza rzeczywistość jest przejściowa i jak nie jedna epidemia, to wojna i tak w kółko.

Mam wrażenie, iż ta książka jest piekielnie aktualna i podobnie jak ty odświeżyłem ją sobie w ostatnich dniach, i aż miałem gęsią skórkę, jak to czytałem. Niektóre sceny wywoływały u mnie coś, co byśmy nazywali PTSD, czyli syndromem stresu pourazowego. Nie bez powodu duża część lekarzy po pandemii szła na konsultacje psychiatryczne, psychologiczne, ponieważ był to bardzo obciążający okres. Myślę, iż w 1963 roku pewnie się o tym nie mówiło, ale to też musiał być traumatyczny czas dla lekarzy i dla wszystkich, którzy pracowali przy zwalczaniu tamtej epidemii.

MKK: Mamy przed sobą książkę, zajrzyjmy. Strona sześćdziesiąta siódma, już wiadomo, iż we Wrocławiu pojawiła się rzeczywiście ospa prawdziwa: „Witamy się i żegnamy bez podawania rąk”.

AB: Tak jak w 2020 roku, na powitanie zbijamy „żółwiki” i stukamy się łokciem. Był taki czas, iż nie podchodziliśmy do siebie i musieliśmy trzymać dwa metry dystansu, potem półtora. To też jest zabawne, bo szykując się do tej rozmowy, próbowałem sobie przypomnieć, jak zmieniały się zalecenia. Zakaz wchodzenia do lasu itd. Już nie byłem w stanie ich odtworzyć. To się tyle razy zmieniało i dotykało tylu aspektów życia, iż kompletnie zgłupiałem. Musiałem pytać koleżanki, czy to miało miejsce, czy mi się przyśniło.

MKK: Myślę, iż dawno albo w ogóle, zależy od daty urodzenia, nie żyliśmy w świecie kierowanym tak radykalnymi nakazami i zakazami. Czytajmy dalej: „Dr Arendzikowski dawno stracił poczucie czasu. Pierwsza doba ospy trwała nie tylko dla Szczodrego [czyli dla miejsca, w którym był tymczasowy szpital dla chorych – MKK] trzynaście dni, trzynaście nocy. Zasypianie nad wypełnionymi dokumentami było na porządku dziennym”. Łącznie z tym, iż jeden z lekarzy miał wypadek, bo jego kierowca w końcu zasnął za kierownicą. Jeździli bez przerwy do osób podejrzanych o zachorowanie lub kontakt z chorymi, byli wykończeni. Ambroziewicz pisze o opustoszałych kinach, teatrach, a także częstym myciu rąk. Szoty wódki w knajpach zmieniły nazwę: „Pani Kaziu, trzy «szczepionki»!”, woła klient. No i chloramina do dezynfekowania rąk obecna absolutnie wszędzie. Są też sceny wzruszające, ludzko-zwierzęce – starszy pan, który przyjeżdża do izolatorium, bo miał kontakt z osobą chorą na ospę, i pyta: „panie doktorze, a co z moimi rybkami”?

AB: To były takie bardzo charakterystyczne cytaty i sceny z tej książki. Może po kolei, zacznijmy od tych trzynastu dni i trzynastu nocy. Na szczęście aż tak mnie to nie dotyczyło.

MKK: Spałeś?

AB: Źle spałem. Budziłem się w nocy i zastanawiałem nad tym, co mnie następnego dnia czeka. A jeżeli już spałem, to mieliłem całą pracę w głowie. Chyba wszyscy, którzy przyjmowali wtedy tak dużo osób, mieli z tym problem: pracowaliśmy przez sen także w nocy. Zdarzało się, iż się budziłem i sobie przypominałem, iż coś jeszcze miałem zrobić, iż o czymś zapomniałem.

Aleksander Baran, fot. Joanna Czarnota

Natłok pracy. Odpaliłem swoją statystykę, którą prowadziłem w drugiej fali, a ta była potężna. Przyjęliśmy w Szamotułach w kilka miesięcy 400 chorych, co wtedy stanowiło jedną czwartą zapisanych do naszej poradni pacjentów. Tych 400 pacjentów wygenerowało bardzo duży ruch.

Żeby pacjenta poprowadzić przez COVID-19, trzeba było mu najpierw udzielić pierwszej porady, wysłać go na test, omówić z nim wynik testu – druga porada, a potem udzielić mu trzeciej porady. W sumie to wygenerowało nam około 1500 dodatkowych porad. Część w formie zdalnej teleporady, część osobiście. Nie wiem, jak to zrobiliśmy, do dzisiaj się zastanawiam, jak to jest możliwe. Ta jedna fala prawie nas zmiotła z powierzchni. A jednak udało nam się nie zachorować, udało nam się nie zamknąć poradni na ani jeden dzień, to był sukces.

MKK: We Wrocławiu jeden z gorszych momentów był wtedy, kiedy pozamykano szpitale, ambulatoria, karetki nie miały czynnych załóg.

AB: Koledzy w ambulansach mieli przekichane, nie dość, iż pacjent z podejrzeniem wirusa siedzi z tyłu w karetce, to jeszcze stali w sześciogodzinnej kolejce przed szpitalem. Dzisiaj to wydaje się absurdalne, ale przecież tak wtedy, w 2020 roku było.

MKK: Kolejna rzecz to rajd lekarzy, którzy w „Zarazie” jadą na poszukiwanie ubrań zabezpieczających. Książka Ambroziewicza powstaje w Polsce Ludowej i trochę inaczej wygląda sprawa zaopatrzenia. Lekarze wsiedli w karetki, taksówki i jeździli i załatwiali wszystko po kolei: koce, kalosze, sprzęt ochronny, prawda?

AB: Tak. Po prostu były rekwirowane niemalże. Jak było w 2020 roku? W jednym miejscu, w którym pracowałem podczas pandemii, zaginęły na przykład całe paczki maseczek chirurgicznych i poszły na czarny rynek… Jak wybuchła pandemia, to mieliśmy do dyspozycji jakieś pojedyncze rzeczy: jedną paczkę maseczek, jeden kombinezon malarski i maseczkę przeciwsmogową. Rękawiczek nie brakowało nigdy na szczęście. Dzisiaj się z tego śmiejemy, ale wtedy jakbyśmy Pana Boga za nogi złapali, bo mieliśmy to, a mogliśmy nie mieć nic.

I tutaj chapeau bas w stosunku do wszystkich osób, z którymi pracuję, zwłaszcza tych zajmujących się zaopatrzeniem, czy dyrektora szpitala, który po prostu pilnował, żebyśmy mieli cokolwiek. I w pewnym momencie tego „cokolwiek” zrobiło się więcej.

Przychodziły do nas dary, na przykład maseczki szyte przez panie z kół gospodyń wiejskich. Przychodziły też jakieś koszmarne maski plastikowe, których nie dało się założyć, gogle do nurkowania, maski przeciwsmogowe i na ten czas musiało nam to wystarczyć. I z dumą mogę powiedzieć, iż wystarczyło. Nie zachorowaliśmy, a potem już było trochę lepiej, zaczęły pojawiać się na rynku medyczne maseczki, kombinezony. Mogliśmy przystąpić z godnością do ochrony swojego zdrowia i opieki nad pacjentami.

MKK: Doktor Arendzikowski, jeden z bohaterów „Zarazy”, był konsultantem…

AB: Jeździł do pacjentów, sprawdzał, czy to na pewno jest zachorowanie na ospę, czy może coś innego.

MKK: Tak, i on codziennie chodził na zebrania sztabu kryzysowego, i jak tylko wchodził i siadał, to wszyscy się od niego odsuwali. W pewnym momencie stwierdza, z ironicznym dość uśmiechem, iż się go boją. Czy jak wracałeś do domu i poruszałeś się po mieście, spotkało cię coś przykrego? Jak się czułeś?

AB: Mnie bezpośrednio jakoś to nie dotknęło, ale na przykład pamiętamy z Poznania historię jednej z piekarni, która wywiesiła informację, iż nie obsługują pracowników ochrony zdrowia. Pewnie w dobrej intencji, żeby tego nie rozsiewać, ale można było to zrobić inaczej.

Na szczęście ode mnie się nikt nie odsuwał, ale przeżyłem chwile grozy, kiedy czekałem na przykład na wynik testu w pierwszej fali. Byłem po kontakcie z pacjentem covid-dodatnim i dowiedziałem się o tym w trzynastej dobie, a izolacja trwała do czternastej doby, więc miałem dobę wyjętą z życia.

A to były jeszcze takie czasy, iż testów nie przeprowadzano indywidualnie, tylko zbierano pewną grupę próbek i robiono test. Więc wychodził wynik, iż ktoś w grupie jest dodatni, albo nie, i nic więcej. Trzeba było czekać na drugą turę badań, bo ktoś w mojej grupie lekarzy był dodatni. Nie wiedziałem, kto to jest, i czekałem następną dobę na kolejną turę testów. Wtedy dowiedziałem się, iż na szczęście jestem potencjalnie niezakaźny.

Ale to jest w ogóle interesująca historia, bo ten 2020 rok zaskoczył mnie w zasadzie w Bergamo. Byłem tam w lutym i to był mój pierwszy taki urlop od dłuższego czasu.

MKK: Włochy, prawda?

AB: Tak, Włochy. W Lombardii było największe skupisko zachorowań i bardzo dużo zgonów.
Tam właśnie wystąpił efekt przesilenia szpitali, brakowało respiratorów dla pacjentów i system ochrony zdrowia się załamał. I ja tam byłem i mam taką scenkę w głowie: Jestem nad jeziorem Como, czekam na pociąg, a obok stoją dwie turystki i tak cholernie kaszlą. I ja sobie myślę: Boże, jakie biedne dziewczyny, jaką one muszą mieć straszną astmę oskrzelową albo coś takiego. I trzy dni później wracam do Polski, wracam do pracy. Nie mijają dosłownie jakieś dwa czy trzy kolejne dni, i pach, spotkanie naszego zespołu kryzysowego. Nie wiemy, co robić, jest epidemia, świat się wali.

Aleksander Baran, Maria Krześlak-Kandziora, fot. Joanna Czarnota

A i tak mieliśmy szczęście, iż wiedzieliśmy, iż coś już idzie. We Wrocławiu w 1963 roku nic nie wiedzieli. Pierwszym, nieodczytanym w porę sygnałem była pielęgniarka Lonia, która leżała na oddziale z podejrzeniem ostrej białaczki o jakimś bardzo agresywnym przebiegu. I ona umarła, zanim ktoś połączył nitki, kropki na ciele. I zorientował się, iż to może być ospa prawdziwa, bo stawiano różne rozpoznania u pacjentów. U tych pierwszych pięciu podejrzewano ospę wietrzną, białaczkę, jakieś inne cuda na kiju. Natomiast nikt nie wpadł na pomysł, iż to może być ospa prawdziwa.

Skąd ta choroba? To w książce nie pada, bo pamiętajmy, iż była napisana w latach sześćdziesiątych. Wyjaśnienie pojawia się w posłowiu, choć w zasadzie też nie jest to wypowiedziane jasno. Otóż pacjentem zero był agent SB, który wracał z Indii i leżał na oddziale chorób tropikalnych z powodu gorączki. Rozpoznano u niego malarię, bo oceniano pod mikroskopem rozmaz krwi i stwierdzono pasożyta malarii. Natomiast nikt nie wpadł na to, iż on może oprócz malarii mieć jeszcze drugą chorobę. Tą drugą chorobą była ospa.

Ospą zaraził salową. Salowa była matką pielęgniarki Loni. Lonia zachorowała. Zachorowali też współpracownicy Loni. Tak to się rozniosło. Gdyby nie aktywna postawa lekarza konsultującego, doktora Arendzikowskiego, który od początku stwierdził, iż to jest ospa, to by się naprawdę zdążyło dużo bardziej roznieść. A jednak wiele, wiele dni minęło, zanim w Polskę poszła informacja o tym, iż taka epidemia jest. My byliśmy w innym miejscu w 2020 roku, bo wiedzieliśmy, iż coś z zagranicy idzie.

MKK: W „Zarazie” lęk przed podjęciem decyzji, ogłoszeniem epidemii opóźnia działania zaradcze, w tym ograniczenie ruchu ludności, kwarantannę i inne. Powtarzają się słowa: „Czy weźmie pan za to odpowiedzialność”?

AB: Tam jeszcze taki wątek był, iż to jest tuż przed 22 lipca. Więc pytanie: „Co pan chce, żebym ja miasto zamknął”? ma również wydźwięk polityczny.

MKK: Narodowe Święto Odrodzenia Polski – ważne święto w komunistycznej Polsce, parady, występy.

AB: W ’63 roku myśleli o zamknięciu miasta. W 2020 zamknęliśmy cały świat z powodu epidemii. A nie była to epidemia tak zjadliwa, jakby mogła być, bo i tak pojawiły się po jakimś czasie szczepionki. Ten lockdown pewnie mógł w czymś pomóc. Zobaczymy prawdopodobnie za jakieś 10 lat, kiedy pojawią się opracowania. Albo następna epidemia.

MKK: Wątek odpowiedzialności za epidemię i skutki jej ogłoszenia wydaje mi się ważny. U Ambroziewicza przejawia się również w zdaniu, które brzmi mniej więcej tak: Lekarze, zajmijcie się tym, to jest wasza sprawa.

AB: Ta epidemia to jest wasza sprawa, a nam, pacjentom, dajcie być pacjentami. To zdanie pada, kiedy jeden z podejrzanych o ospę musi stanąć przed karetką i rozebrać się przed światłami, żeby sanitariusze zobaczyli, czy ma wykwity ospowe, czy nie ma. Sytuacja absurdalna, ale ja słyszałem o miejscach, gdzie pacjent był badany na odległość, więc jestem w stanie uwierzyć, iż takie rzeczy się działy, zwłaszcza te kilkadziesiąt lat temu.

MKK: A z drugiej strony właśnie ludzie, którzy są na samym początku epidemii ospy we Wrocławiu umieszczeni w izolatorium, wymykają się wieczorami do Wrocławia…

AB: Wymykają się, idą na wódeczkę.

MKK: „Pani Kaziu, trzy «szczepionki»!”

AB: Trzy szczepionki, ale u nas chwilę później te żarty szczepionkowo-alkoholowe też się pojawiały. choćby widziałem kiedyś taką wielką strzykawkę ze sztuczną igłą, wypełnioną wódką i to po prostu sprzedawało się jako „szczepionkę na koronawirusa”. Także odczarowywaliśmy tę sytuację, pewnie wszyscy, tak jak umieliśmy.

Ale jeszcze bym wrócił do tego, co powiedziałaś: iż był lęk przed stwierdzeniem na głos, iż mamy do czynienia z epidemią. My też się baliśmy: kiedy alarmować sanepid, kiedy uruchamiać procedurę, kiedy to jest ten pierwszy pacjent w powiecie, żeby go nie przegapić.

Aleksander Baran, Maria Krześlak-Kandziora, fot. Joanna Czarnota

Do dzisiaj pamiętam taką sytuację, iż jedna z pacjentek weszła do gabinetu, usiadła naprzeciwko mnie i powiedziała „mam koronawirusa”. To był marzec czy kwiecień 2020. Nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić. Mówię, Jezus, zamknąłem się w gabinecie, zadzwoniłem do sanepidu, okazało się, iż to nie był koronawirus, ale sytuacja była absurdalna. Nikt nas na to nie przygotował, nie ma żadnych procedur w państwie.

Teraz może byśmy sobie trochę lepiej poradzili, bo już coś przeżyliśmy na własnej skórze.
Nie chciałbym, żeby ktoś odniósł wrażenie, iż mnie pandemia bawi, bo tak nie jest. Jest to pewien sposób odczarowania sytuacji, radzenia sobie z emocjami. Jak widać, chyba nie przepracowałem ich jeszcze wystarczająco. Słyszysz – chichoczę i nie wynika to absolutnie z pogardy albo z niewiary, iż coś takiego miało miejsce. Pandemia była, była ciężka, ale jesteśmy pięć lat później i musimy jakoś dać upust tym emocjom. Pięć lat zgrzytałem zębami.

MKK: Porozmawiajmy o pani Marysi z „Zarazy”.

AB: Pani Marysia była salową w pogotowiu, która pewnego dnia została przez lekarza dyżurującego mianowana najważniejszą osobą. Ważniejszą od dyrektora, ważniejszą od lekarzy. Miała stać przed budynkiem pogotowia i decydować, kto może mieć ospę, a kto raczej nie. Była kompletnie nieprzygotowana, ale przeszła pięciominutowe szkolenie.

Pani Marysia stała się prawdopodobnie pierwszą w historii Polski triażystką, czyli osobą zajmującą się dzieleniem pacjentów na kategorie i przypisywaniem ich do pewnych grup.

Dzisiaj triaż prowadzi się w szpitalnych oddziałach ratunkowych, pacjenci są segregowani w zależności od tego, jak gwałtownie wymagają pomocy lekarskiej. Triaż stosuje się też podczas wypadków masowych, zdarzeń, w których trzeba rozstrzygnąć, kto jest martwy, kto jest pacjentem rokującym przeżycie, na kim trzeba się skupić, a kto kwalifikuje się do grupy zielonej i ma wstać i odsunąć się od miejsca zdarzenia. Także takie rzeczy są w tej książce opisane, niemalże przewidujące przyszłość, czy może raczej logiczny rozwój medycyny.

MKK: Dodajmy, iż chodziło też o to, żeby nie sparaliżować pogotowia. Bo gdyby pojawił się pacjent z ospą, trzeba by zamknąć całe pogotowie.

AB: A już został im tylko jeden gabinet. Wszystkie inne mieli wyłączone, bo czekały na dezynfekcję.

MKK: Tak, i pani Marysia była oddelegowana właśnie, żeby obronić całe pogotowie.

AB: Takimi triażystkami stały się u nas rejestratorki. Dzieliły pacjentów na takich, którzy wymagają oceny w izolatce, oczywiście konsultowały to z nami, lekarzami. Po rozmowach z ilomaś pacjentami były w stanie ocenić, co się dzieje, jakie jest ryzyko powikłań, zdarzeń niepożądanych, co trzeba robić i kogo ściągać natychmiast, komu kazać dzwonić po pogotowie. One się musiały tego nauczyć w pandemii same. Wszyscy dużo się uczyliśmy.

MKK: Reagowaliście na sytuację kryzysową.

AB: Wszystkie formy wsparcia dla pacjentów poza oddziałami szpitali jednoimiennych w zasadzie były zamknięte. Bardzo trudno przekazać pacjenta do diagnostyki, ale coś trzeba z nim jednak zrobić, bo przychodzi i ma ból brzucha. Trzeba wykonać USG. Żeby mu zrobić USG brzucha, to się trzeba tego najpierw nauczyć. Szczęście, iż zdążyłem to zrobić przed pandemią, ale musiałem już potem wejść w takie działania diagnostyczne, co do których nie miałem aż takiego doświadczenia i pandemia mnie do tego zmusiła.

MKK: W 1963 roku do podwrocławskich miejscowości: Pracz i Szczodrego, gdzie utworzono izolatorium i tymczasowy szpital, trafiają też lekarze i pielęgniarki. Ci, którzy mieli kontakt z chorymi, albo ci, którzy zgłaszają się do pomocy. I przyjeżdża salowa, chce pomóc, a potem odmawia pójścia do chorych z lekarstwami i mówi, iż jednak nie da rady, może pomagać w kuchni, ale nie ma siły stykać się z chorymi lub potencjalnie chorymi. Lekarz ją rozumie, mówi, iż „każdy ma prawo do strachu, ale i ona powinna zrozumieć jego, znajdowali się w wyjątkowej sytuacji, w sytuacji nieznoszącej załamań i histerii”.

AB: Pierwszy raz, jak szedłem do chorego z covidem, do izolatki, którą mieliśmy przed szpitalem, to byłem przerażony, tętno miałem chyba 150 i niemalże dygotałem ze strachu i uczyłem się gwałtownie protokołu zakładania i ściągania kombinezonu. Przecież nas nikt tego nigdy wcześniej nie uczył. Oglądało się filmiki na YouTubie i stąd się wiedziało, jak to robić.

No i oczywiście po wyjściu z izolatki maska, którą miałem na sobie, obróciła się i strzeliłem sobie brudną stroną prosto w twarz. Nie zachorowałem wtedy i to mi jakoś dodało odwagi.

Ale przypominam sobie też taką historię w pierwszej czy drugiej fali pandemii. Mieliśmy akurat dużo wyjazdów do pacjentów covidowych, którzy chorowali też na różne inne choroby i trzeba było ich zaopiekować. I jechałem właśnie karetką do pacjenta i kierowca i ratownik, poprosili mnie, żebym przesiadł się do tyłu, jak będę wracał, bo oni nie chcą z „covidowym” jechać w jednej części. Rozumiałem to, to było oczywiste, bo gdybym był na ich miejscu, też bym nie chciał, żeby ktoś potencjalnie „covidowy” jechał blisko mnie, więc wracałem z tyłu na pace z tej wizyty domowej.

MKK: Mieliście wsparcie psychologiczne?

AB: Tak, ktokolwiek poczuł, iż potrzebuje, mógł skorzystać z pomocy naszej pani psycholog, pracującej w poradni. To też był efekt szybkiej reakcji dyrekcji na możliwe kryzysy wśród personelu.

MKK: „Niecodzienna sytuacja, która początkowo paraliżowała zwykłą obawą każdy jego krok, zaczęła go teraz wciągać jak żywiołowa, niewiadoma gra. Miał poczucie, iż rozgrywa istotną stawkę i przestał odczuwać lęk przed tym hazardem”. To jest o jednym z lekarzy, bohaterów „Zarazy”, który przestaje się bać, rośnie mu adrenalina i zaczyna trochę traktować to jako grę. Czy w was, lekarzach, w tobie, też pojawił się taki moment, w którym czułeś, iż zaczyna cię to ekscytować, iż ładujesz teraz adrenalinę i grasz w grę pod tytułem COVID-19?

AB: To trudne pytanie. Trzeba by dokładnie przeanalizować swoje emocje, motywacje w tamtym czasie. Myślę, iż gdybyś mnie trzy lata temu zapytała, to może bym trochę więcej o tym wiedział. Staram się najbardziej traumatyczne momenty jednak gdzieś tam zakopać w pamięci i do nich nie wracać. A było parę takich.

Aleksander Baran, Maria Krześlak-Kandziora, fot. Joanna Czarnota

Opowiem to tak: kiedyś chciałem być anestezjologiem, ekscytowało mnie to. Ale porozmawiałem ze sobą i doszedłem do wniosku, iż potężny stres wynikający z codziennej pracy na sali operacyjnej wykończyłby mnie. Zdecydowałem się na medycynę rodzinną i wydaje mi się, iż odnajduję się w sytuacjach kryzysowych w mojej pracy, sprawia mi satysfakcję radzenie sobie z nimi.

Ale czy bym powiedział, iż to jest gra? Chyba nie. Natomiast czułem, iż bez pracy naszego zespołu… czekaj, inaczej: nas było lekarzy dwoje, może troje, pielęgniarek trzy, rejestratorki trzy. Jakoś tak wtedy ten zespół wyglądał. o ile ktoś by z nas padł, to te dwa, trzy tysiące ludzi, których mieliśmy pod opieką, zostałoby bez niej. Ja wiem, jak by to się skończyło, nie uzyskaliby podstawowej opieki lekarskiej nigdzie indziej. Mieliśmy w sobie poczucie, iż nie możemy dać ciała. Tak to wtedy wyglądało.

MKK: Czuliście się herosami?

AB: Nie chciałbym przedstawiać nas tutaj jako bohaterów, bo to nie do końca tak jest. Tymi bohaterami byli w dużej mierze ratownicy, którzy jeździli do pacjentów w najgorszym stanie. To byli anestezjolodzy pracujący na intensywnej terapii. To byli ludzie pracujący w szpitalach tymczasowych. I tam było największe nagromadzenie dramatycznych sytuacji.

U nas skala tych zjawisk była mniejsza, skupialiśmy się na innych rzeczach. Oczywiście byli pacjenci chorzy na covid, ale pojawiali się też chorzy na inne choroby, bo one nie zniknęły. Więc nas skala tego dramatu aż tak nie dotknęła.

A pamiętasz szpital tymczasowy na targach, w którym zabrakło tlenu? Ja sobie to przypomniałem niedawno. Zdążyłem zapomnieć. Sytuacja braku tlenu dla pacjentów wydaje się w innych czasach nie do pomyślenia. Ale wtedy tak się zdarzyło. Jak przejść nad tym do porządku dziennego? Powiedzieć:

„Przepraszam, musimy iść dalej, są następne osoby w kolejce do uratowania”?

Koszmar.

MKK: Leżał tam wtedy nasz kolega, przewieźli go do szpitala na Szwajcarską, w całości wtedy przeznaczonego dla pacjentów covidowych, ale nie udało się, nie przeżył. Czasem wydaje mi się, iż widzę go gdzieś na ulicy, na przystanku.

AB: Ogrom tych wydarzeń, ogrom tragedii, które ludzi dotknęły, pewnie jest taki, iż w każdej rodzinie coś się wydarzyło. Ktoś stracił przyjaciela, partnera, partnerkę. To był dramatyczny czas. W sześćdziesiątym trzecim aż tak dramatyczny nie był, bo zachorowało dziewięćdziesiąt dziewięć osób, a z tego siedem zmarło.

Natomiast politycznie to też były inne czasy. Z tym wiązał się chaos w kwestii organizacji, bo przecież jedna rada odrodzenia, druga rada odrodzenia, wszyscy muszą mieć coś do powiedzenia, a najmniej lekarze i epidemiolodzy.

Aczkolwiek to zamknięcie trzech szpitali, które jest na początku książki opisywane, to dosyć odważny akt. Ja nie wiem, czy to by dzisiaj przeszło. Czy gdybym spotkał jakąś egzotyczną chorobę w swoim gabinecie, to siłą swojego autorytetu byłbym w stanie wymusić na kimś zamknięcie szpitala, poradni? Nie sądzę.

MKK: A to zrobił w sześćdziesiątym trzecim szef sanepidu w końcu. Może trzeba być szefem sanepidu. Najwyższy poziom władzy, utajony.

AB: Ale z nich też kpili w tamtym sześćdziesiątym trzecim roku, iż to są ludzie od sprawdzania kuchni i tak dalej. A tutaj w dwa tysiące dwudziestym wcale nie było inaczej. Sanepid też nie był przygotowany do tego, co się wydarzy. Że trzeba było raportować, kto z kim mieszka, z kim miał kontakt.

Zdarzało się, iż ludzie trafiali na kwarantannę, bo ktoś powiedział o kontakcie z nimi, tymczasem oni nie wiedzieli, dlaczego są poddawani kwarantannie. A trzeba było się tymi ludźmi zajmować. Wyprowadzić psa, nakarmić rybki, jak powiedziałaś na początku. Tutaj w książce jest opisane, iż zajmował się tym na przykład Polski Czerwony Krzyż. Nie wiem, jak to możliwe, żeśmy to pięć lat temu jako społeczeństwo udźwignęli.

MKK: Ale też mówi się, iż covid bardzo nas zjednoczył.

AB: Na początku na pewno tak.

MKK: Podzielił oczywiście też, bo pojawiły się bardzo silne ruchy antyszczepionkowe. Ale mikrospołeczności pracowały na pełnych obrotach.

AB: Pamiętam, iż na grupach sąsiedzkich trwała cały czas wymiana informacji. Ktoś ma kwarantannę, prosi o wyniesienie śmieci. Komuś trzeba było przynieść zakupy. Ja z koleżanką mieliśmy taką umowę, iż jak któreś z nas będzie na kwarantannie, to sobie wzajemnie robimy zakupy. Muszę powiedzieć, iż społecznie to fajnie zadziałało. Nie wiem, czy to jest trwały efekt. Chyba nie jestem takim optymistą, jeżeli chodzi o społeczeństwo.

MKK: O to też chciałam cię zapytać. Bo czas mija, zapominamy o tym, co przeszliśmy, a tymczasem epidemiolodzy ostrzegają, iż to nie pierwsza i nie ostatnia taka sytuacja w naszym życiu. Zmienia się klimat, wracają dawne choroby, pojawiają się nowe. Do Polski przylatują komary z malarią…

AB: I z wirusem zika, tak, zmiany klimatyczne sprawią, iż w Polsce pojawią się na pewno choroby, których tu wcześniej nie było. A w dodatku mało kto wie, iż np. co dziesięć lat powinniśmy, według aktualnych wytycznych, podać sobie przypominającą szczepionkę na błonicę, tężec, krztusiec.

Aleksander Baran, Maria Krześlak-Kandziora, fot. Joanna Czarnota

Błonica pojawiła się w Polsce, to jest pierwszy przypadek od wielu lat. Krztusiec pojawia się od dłuższego czasu. W tym roku było wyjątkowo dużo zachorowań, ale ich liczba systematycznie rosła od dłuższego czasu. A tego będzie więcej. To smutna zasługa ruchów antyszczepionkowych, iż powstała luka w wyszczepialności populacji.

Tu pojawia się kwestia braku dobrej edukacji zdrowotnej. W tym momencie świata, w którym jesteśmy, edukacja zdrowotna jest bardzo ważna. Jest nas dużo, społeczeństwo się starzeje i system zdrowotny nigdy tego całego nie udźwignie. My jako lekarze rodzinni odczuwamy na co dzień, iż tej edukacji brakuje. Skąd ludzie mają wiedzieć, iż co dziesięć lat trzeba się zaszczepić w sposób uzupełniający? Ty wiesz?

MKK: Nie.

AB: A ja jestem twoim lekarzem.

MKK: To dlaczego nie wiem?

AB: No właśnie, to już wiesz. Nie jesteśmy w stanie wszystkiego przegadać z pacjentem w gabinecie. To jest nierealne. o ile nie będzie edukacji i człowiek nie wyniesie tego ze szkoły, z wiedzy ogólnożyciowej, to niektórych rzeczy nie będzie wiedział.

MKK: Pół żartem, pół serio mam taki pomysł, żeby stworzyć skrypt dla znanych i lubianych ludzi, z którymi lubimy się spotykać. Na przykład na spotkaniach z filozofem Tomaszem Stawiszyńskim jest zawsze bardzo dużo czytelników jego książek. I w którymś momencie pojawia się takie bezradne pytanie z publiczności: „jak żyć”? No i wtedy Tomasz Stawiszyński mógłby odpowiedzieć: „Przede wszystkim, co dziesięć lat proszę się szczepić na krztusiec”.

AB: Tak, ja myślę, iż to jest bardzo dobry pomysł. Kolonoskopia, cytologia, mammografia i pakiet czterdzieści plus. Śmichy-chichy, ale no kurczę, naprawdę, to jest taka wiedza, iż uważam, iż ona powinna wychodzić ze szkoły.

Ale wróćmy do tego 1963 roku może jeszcze, co? Rozmawialiśmy przed nagraniem, iż to, co jest najważniejsze w tej książce, to jest na samym końcu, czyli posłowie Szymona Słomczyńskiego, które dodaje pewnego realizmu temu reportażowi. Tam są raporty ze szpitali, z sanepidu, raporty o tym, ile osób zachorowało, na jakie postaci choroby, jak te zachorowania przebiegały.

To wygląda zupełnie jak raporty, które widzieliśmy na Twitterze. Ilość zachorowań w danych województwach, ilu pacjentów skierowano na kwarantannę. Mam wrażenie, iż o ile jest jakiś twór kierujący światem, to on po prostu przeczytał „Zarazę” Jerzego Ambroziewicza. I to zostało kropka w kropkę powtórzone.

MKK: A powiedz, co dało ci przeczytanie tej książki? Czytałeś ją w trakcie pandemii?

AB: Czytałem ją przed pandemią. Nie byłem świadom tego, iż tam są takie prawdy życiowe, a zwłaszcza w posłowiu, które mam wrażenie, iż jakoś przegapiłem. I dopiero teraz, przygotowując się do tej rozmowy, zwróciłem na nie uwagę.

Aleksander Baran, fot. Joanna Czarnota

Czy ona mi mogła coś dać? No tak, dała mi tyle, iż wiem, iż poradziliśmy sobie. W sześćdziesiątym trzecim też sobie poradzili, ale interesująca jest tu statystyka. W sześćdziesiątym trzecim roku ta epidemia trwała mniej niż dwa miesiące. Ludzie byli tak zdeterminowani i tak zabezpieczeni, iż zaszczepiło się 98% populacji. Ten wirus nie miał się gdzie rozprzestrzeniać, epidemia wygasła samoistnie.

I teraz pytanie, skąd tak duże zainteresowanie, dlaczego tyle osób zostało zaszczepionych? Myślę, iż to wynikało po pierwsze z ówczesnego ustroju, iż jednak zadziałała brutalna zasada „za mordę i działać”. A z drugiej strony żyli jeszcze ludzie, którzy pamiętali ospę prawdziwą, błonicę, dyfteryt, dużo innych chorób, i oni wiedzieli, iż te szczepienia mają sens.

Jeżeli ja teraz rozmawiam z pacjentami o błonicy, to ilu w ogóle wie, co to jest? Ludzie nie wiedzą, co to jest gruźlica. Kiedy ty widziałaś kogoś z gruźlicą?

MKK: U mojego wujka podobno wykryto prątki gruźlicy, ale chorował całe życie na płuca, więc nie wiem, czy to nie legenda rodzinna albo bezradność diagnostyczna lekarzy. Ale gruźlica jest bardzo kulturowo ugruntowana.

AB: Jest, jest, bo suchoty kojarzy każdy, ale krztusiec też, przecież to był koklusz. Także to się w literaturze Młodej Polski gdzieś tam na pewno przewija. Krztusiec, koklusz albo suchoty.
A ludzie żyją tak, jakby to, co mamy tu i teraz, było dane na zawsze. Otóż nie jest na zawsze i wracamy do tego, co powiedziałem na początku. Żyjemy między wojnami i między epidemiami.

MKK: Czy z punktu widzenia lekarza pandemia jest doświadczeniem pokoleniowym, formatującym, formującym? Czy czujesz, iż jako lekarz będziesz mógł legitymować się jako ten, który wie, jak to wygląda, gdy przechodzi epidemia?

AB: Myślę, iż to jest wydarzenie pokoleniowe i iż skutki pandemii będziemy oglądali jeszcze latami. Skutki gospodarcze, kulturalne. Izolacja dzieci, zaburzenia psychiczne u dorosłych ludzi, także u lekarzy, u młodzieży, która była izolowana w domu – z tym żniwem będziemy się długi, długi czas mierzyć.

Mierzymy się z opóźnioną rozpoznawalnością chorób nowotworowych, bo pacjenci mieli ograniczony dostęp do diagnostyki. To jest rzecz, która wpłynęła na nasz świat, na naszą kulturę bezsprzecznie.
Czy będę mógł się legitymować tytułem lekarza, który przetrzymał pandemię? Myślę, iż tak. W sumie przeżyłem z godnością, mam nadzieję. Orderów jednak za to raczej nie będzie.

MKK: Nie, to choćby nie chodzi mi o ordery, tylko bardziej o taką kompetencję. Gdy ktoś neguje sens szczepień albo o ile przyjdzie znów coś podobnego, to ty nie jesteś jak Arendzikowski, który nigdy nie widział ospy, a właśnie ją zdiagnozował w trzy minuty. Ty już możesz powiedzieć, dobra, momencik, ja to widziałem, widziałem, jak działa mechanizm pandemii.

AB: Tak, choćby miałem niejednokrotnie takie rozmowy z ludźmi, którzy nie wierzyli, iż coś takiego jak epidemia COVID-19 się wydarzyło. Nie do końca rozumiem, jakie procesy myślowe muszą zachodzić w tych osobach, iż nie wierzą, iż to miało miejsce.

Aleksander Baran, Maria Krześlak-Kandziora, fot. Joanna Czarnota

Zawsze staram się wytłumaczyć, iż byłem naocznym świadkiem tych wydarzeń. Pracowałem w szpitalu, który też był szpitalem jednoimiennym. Wiem, jak to wyglądało i pamiętam, jak jeździły takie srebrne wózki, zamykane, przykrywane od góry płachtą, z trumnami w środku. Widziałem na własne oczy, jak tak się działo.

Myślę, iż mam trochę nauczycielskie zapędy w swojej pracy. Bardzo lubię kształcić i edukować kolejne pokolenia lekarzy. Jak przyjdzie to pokolenie, które za dziesięć lat trafi do mojego gabinetu na praktyki czy na staże, to będę mógł powiedzieć, iż „za moich czasów, jak była pandemia COVID-19…”. Wtedy opowiem im wszystko, co pamiętam.

MKK: Życzę ci, żeby za te dziesięć lat właśnie tak to wyglądało. Chciałam ci też powiedzieć, iż na moim regale stoi „Czarodziejska góra”, czyli książka, na podstawie której moglibyśmy dalej rozmawiać, o sanatoriach i o gruźlicy…

AB: Tak, myślę, iż to taka bardzo literacka choroba. Jakiś Sołżenicyn może jeszcze gdzieś tam będzie. Tak wejdziemy na medyczne tematy.

MKK: „Zaraza” Jerzego Ambroziewicza jest trochę takim memento, prawda?

AB: Teraz, w 2025 roku naprawdę czyta się to jeszcze lepiej niż wtedy, gdy wyszło drugie wydanie, koło 2016 roku. W sensie takim, wiesz, gęsia skórka i te sprawy.

MKK: I cieszę się, iż literatura może dawać inspirację do rozmów o tym, iż co dziesięć lat potrzebujemy dawki przypominającej…

AB: Tak! Pamiętajmy o szczepieniach na błonicę i krztusiec. Można już myśleć o polio, żeby też sobie podać na wszelki wypadek. Spoko, to jest w jednej ampułce.

MKK: A jest znak poszczepienny?

AB: Nie ma. Ale mogę dać ci odznakę. Dzielny pacjent.

Idź do oryginalnego materiału