Wszyscy sąsiedzi wiedzieli, iż Wojtek to bezręki, beznogi, pustogłowy bydlak – raz baran, raz cielak, raz pies. Przezwiska proporcjonalne były do jego wpadki. Skala wpadek różna, więc i skala wściekłości żony zmienna.
Agnieszka dla męża była: Zajączkiem, Liseczkiem, Słoneczkiem i Jaskółką. Słysząc jej wrzaski, sąsiedzi myśleli: „Kiedy ten baran nauczy wreszcie tę zajączynę rozumu?”, ale przypomniawszy sobie jego bydlęcy brak rogów, wątpili: „Nigdy”. Wojtek potrafił udawać głuchoniemego, kompletnie ignorując krzyki i obelgi. Ta stoicka obojętność na jej furię doprowadzała Agnieszkę do szału. Wykrzyczana, wychodziła z domu. Gułga w gardle dławiła, twarz piekła czerwonymi plamami, ręce drżały, głos świszczał. Chciało się ryknąć, ale łez nie było. A Wojtek za odchodzącą cicho pytał: „A ty gdzie, Zajączku?”
Pierwsze lata małżeństwa mijały zgodnie, cicho, sielsko. Gdyby ktoś przepowiedział, iż ta idylla zmieni się w pole bitwy – Agnieszka nigdy by nie uwierzyła. Wszak szła za mąż za ukochanego, za tego, w którym szalała, a nie za jakiegoś koźlaka! Wojtek był spawaczem, nie pił, nie palił, spokojny jak ślimak w upale, wiecznie na luzie, życie mu pasowało. Żony pijaków i hulaków stawiały go za wzór – Agnieszka była dumna. Dzieci odłożyli na później. Trzeba było zbudować garaż, kupić samochód. Spółdzielnia dała dom, Agnieszka zaś marzyła, by urządzić go jak z żurnala.
Wojtek działał w zwolnionym tempie, a może był po prostu leń. Roboty zawsze czekały, a on śmiał się: „Szału nie ma. Czasem lepiej zaczekać – sprawy same się rozwiążą. Po co się spieszyć? Ja uważam, iż bez chęci choćby nie ruszaj. To już nie praca, tylko samowyzysk”. A chęci bycia prymusem w pracy nigdy nie miał. Agnieszka brała się za wszystko i wychodziło jej równie dobrze: kopała ogródek, malowała dom, kosiła trawnik, rąbała drewno do domku letniskowego.
Dobrze, iż dom miał wodę w kranie, nie trzeba było jej dźwigać wiadrami. Szybciej było zrobić coś sama, niż nakłonić męża do ruchu. Pewnej nocy obudził ich łomot z kuchni. Okazało się, iż płytki, które Wojtek położył, zsunęły się jak karty. Agnieszka nazwała go bezrękim i nazajutrz sprowadziła faceta z rękami.
Któregoś wieczoru wróciła z pracy i nie poznała swoich rabatek: całe rozdeptane kopycami sąsiedzkiej krowy, kwiaty zgniecione, bo Wojtek zapomniał zamknąć furtkę. Z każdym dniem drażniła ją coraz bardziej jego ślamazarność, lenistwo, obojętność.
Obok ich domu stała opuszczona chałupa. Staruszkowie dawno umarli, spadkobiercy najpierw kosili zielsko, w końcu zaniedbali. Ale pewnego dnia podjechała pod nią lśniąca limuzyna. To wnuczek dziadka Józefa wracał z rodziną na stare śmieci.
Długo pracował w Katowicach, tam się ożenił, teraz wracał do korzeni. Katowice były dla zarobku, ale do życia najlepsza rzecz to rodzinne strony. Damian zabrał się za remont starego domu. I wtedy pokazał Agnieszce, co znaczy nie wypuszczać roboty z rąk. Pokazał klasę jako budowlaniec, spawacz i elektryk, a przy tym żona mu nie asystowała. Ona zajmowała się domem i dzieckiem.
Agnieszka, patrząc na sąsiada, wściekała się na Wojtka coraz bardziej. Zmęczyła się byciem silną, chciała być słaba i pieściwa. Wielokrotnie naprowadzała męża na obowiązki „prawdziwego chłopa”, ale Wojtek nie był liderem, jemu i na drugim planie żyło się dobrze. Zmęczona Agnieszka coraz częściej się wściekała i obrażała. Ludzie uznali ją za wrednisię jego za biedaka. Rozważała rozwód – w końcu nie da rady sama ciągnąć tego wozu. Częściej stawiała sąsiada za wzór, na co Wojtek uśmiechał się i odpowiadał: „Cudze bydło zawsze tłustsze, a rogi dłuższe”.
Wojtek kompletnie nie kumał aluzji żony o rozwodzie. „Kobiety męczą się z pijakami, awanturnikami – a tu? Nie bije, nie błoci, kocha, a ona rozwód? Nigdy nie skrzywdził, robiła co chciała, szła gdzie chciała, o pieniądzach to już w ogóle pojęcia nie miał, gdzie je trwoni. „No i co, iż powolny? Po co się spieszyć? Po co pędzić bez celu? I po co mam żonie mówić, co i jak ma robić?
Na ich podwórku panował już tylko spokój, a Agnieszka patrząc na swojego ślimaka zajadającego pierogi, serdecznie się uśmiechnęła.