Z życia wzięte. "Zamiast ryb, złowił kochankę": Na stare lata zrobił się romantykiem od tanich kłamstw

zycie.news 4 godzin temu
Zdjęcie: starsza para @pexels


Nie imprezował, nie włóczył się po knajpach, nie wracał pijany. Zawsze mówił, iż jedyne, co mu trzeba do szczęścia, to cisza, jezioro i wędka. „Woda mnie uspokaja” — powtarzał z powagą, której nie śmiałam kwestionować. Więc pozwalałam mu jeździć. Wierzyłam, iż faktycznie łowi te swoje ryby, podczas gdy ja w domu łowiłam codzienność — pranie, gotowanie, zmartwienia.

Z biegiem lat to jego „wędkowanie” stało się rytuałem. Wyjazdy co weekend, dłuższe „zasiadki” na noc, czasem choćby kilkudniowe wyprawy. Nie podejrzewałam niczego złego. Po tylu latach małżeństwa nie przyszło mi do głowy, iż człowiek, z którym przeżyłam pół życia, może kłamać tak gładko.

Pamiętam ten dzień, gdy wszystko się wydało. Zadzwoniła do mnie znajoma. Powiedziała, iż widziała mojego męża w mieście, jak siedział w kawiarni z jakąś kobietą. „Na pewno nie z córką ani koleżanką z pracy” — dodała znacząco. Zaśmiałam się nerwowo.

— Mój mąż? W kawiarni? Z kobietą? On przecież choćby kawy nie pije!

Ale wieczorem nie mogłam zasnąć. Coś mnie tknęło. Następnego dnia powiedziałam, iż źle się czuję i zostaję w domu. A gdy szykował się na „ryby”, zapytałam z uśmiechem:

— A gdzie tym razem?

— Nad zalewem — odpowiedział bez wahania.

— Sam?

— Z chłopakami, jak zwykle.

Wyszedł, a ja poczekałam pół godziny i pojechałam za nim. Nie wiem, skąd miałam tyle odwagi. Może to była intuicja, może gniew, może zwykłe kobiece przeczucie.

Nie pojechał nad żaden zalew. Zatrzymał się na obrzeżach miasta, przed małym domkiem. Stałam w aucie, patrząc, jak wyciąga z bagażnika nie wędkę, a bukiet róż. Wyszedł mu naprzeciw kobieta — młodsza, uśmiechnięta, w lekkiej sukience. Pocałował ją na powitanie. Wtedy coś we mnie pękło.

Nie płakałam. Nie krzyczałam. Po prostu patrzyłam, jak mój mąż, ten spokojny wędkarz, który zawsze uciekał od świata, złowił sobie nową rzeczywistość — taką, w której nie ma miejsca dla mnie.

Wieczorem wrócił. Pachniał obcymi perfumami i udawał zmęczonego. Powiedział, iż „ryby dziś nie brały”. A ja odpowiedziałam spokojnie:

— To może chociaż kochanki brały, co?

Zbladł. Zaczął się jąkać, tłumaczyć, iż „to nie tak”, iż „tylko przyjaciółka”, iż „wszystko przez samotność”. Samotność. To słowo rozbrzmiało mi w głowie jak kpina. Bo przez tyle lat to ja byłam samotna — obok niego.

Nie wyrzuciłam go od razu. Dałam mu czas, żeby sam zdecydował, co dalej. Nie zdecydował. Więc zrobiłam to za niego.

Spakowałam jego torbę, położyłam na niej jego ulubioną wędkę i kartkę: „Niech ci dobrze łowi. Ale nie wracaj z pustymi rękami.

Od tamtej pory nad wodę jeżdżę ja. Nie z wędką — z książką, z ciszą, z własnym spokojem. Patrzę na taflę jeziora i myślę, iż może czasem trzeba stracić mężczyznę,
żeby wreszcie złowić samą siebie.

Idź do oryginalnego materiału