Jeszcze w szkole Marcin był we mnie zakochany. Chłopak prosty, ale bardzo szczery. Okazywał mi sympatię, a ja uparcie tego nie zauważałam. Zresztą, nie było mi wtedy w głowie romanse. Mieszkaliśmy z rodzicami na wsi. Ojciec był bardzo surowy, mama nigdy nie miała prawa sprzeciwić się jego woli i tego samego wymagano ode mnie. Przywykłam do tego, iż trzeba słuchać rodziców.
Po maturze dostałam się na studia w mieście wojewódzkim. Chciałam być nauczycielką, ale ojciec uparł się, iż mam iść do medycznego. Zgodziłam się, choć serca do tego nie miałam.
W każdą sobotę wracałam do domu. Pewnego razu ojciec oświadczył mi, iż pora na zamążpójście. Zdziwiłam się, bo choćby nie miałam chłopaka. On jednak z dumą oznajmił, iż już wybrał dla mnie odpowiedniego kandydata. W najbliższą sobotę odbyło się zapoznanie. Narzeczony – Piotr, wojskowy, starszy ode mnie o dziesięć lat.
Nikt nie pytał mnie o zdanie. Ojciec z Piotrem wszystko ustalili, a latem odbyło się wesele. Później dowiedziałam się, iż Piotr tak się spieszył, bo miał przydział za granicę i nie chciał jechać tam sam.
Życie małżeńskie od początku było trudne. Piotr od razu zabronił mi pracować – zostałam typową gospodynią domową. On całe dnie, a czasem i noce spędzał w jednostce, a ja czekałam na niego w domu. Co gorsza, oddawał mi pieniądze na wydatki, a potem wymagał dokładnego rozliczenia się co do złotówki.
Tak minęły trzy lata. Byłam zmęczona. Musiałam tłumaczyć się mężowi z każdej godziny spędzonej bez niego. Nie wolno mi było mieć przyjaciółek, choćby sąsiadek unikałam. Jemu nie podobało się dosłownie wszystko: jak gotuję, jak sprzątam, jak wyglądam. Życie z nim było ciągłą krytyką i kontrolą.
Kiedy urodziło się dziecko, zrobiło się jeszcze gorzej. Piotr zaczął romansować na boku i choćby się z tym nie krył. Ja zajęta byłam tylko synem. Z czasem trochę przytyłam i wtedy już zupełnie przestał zwracać na mnie uwagę.
Tak przeżyliśmy razem dwadzieścia lat, choć trudno to nazwać życiem. Syn dorósł, a ja w końcu zdecydowałam się na rozwód. Miałam czterdzieści lat. Ale Piotr rozwodu nie chciał – bo przecież było mu wygodnie: wracał do posłusznej, cichej żony, która sprzątała, gotowała i znosiła wszystko.
Któregoś dnia musiałam pojechać do rodziców – ojciec zachorował. Spędziłam na wsi tydzień. Na szczęście tata wyzdrowiał. Wracałam właśnie z przychodni, gdy nagle ktoś mnie zawołał. Odwracam się – i widzę Marcina, mojego dawnego kolegę z klasy. Nie widzieliśmy się od czasu matury.
Marcin kilka się zmienił, tylko postarzał, jak każdy. Zaprosił mnie na kawę. Rozmawialiśmy długo, wspominaliśmy szkolne czasy, potem każde opowiedziało o swoim życiu. Kiedy usłyszał, iż się rozwodzę, od razu zaproponował, żebym została z nim. Wyznał mi, iż podobałam mu się od zawsze, tylko nigdy nie miał odwagi tego powiedzieć. Nigdy się nie ożenił, bo – jak stwierdził – nie znalazł nikogo lepszego ode mnie.
Rozwiodłam się z Piotrem i wróciłam do rodzinnej wsi. Z Marcinem zaczęliśmy wspólne życie. I to było zupełnie coś innego – życie pełne ciepła, bliskości i miłości. Tego, czego nigdy nie miałam z Piotrem.
W końcu odnalazłam swoje spóźnione, ale prawdziwe szczęście.