Zostanę babcią… Ale jak pogodzić się z tym, iż jest starsza od mojego syna o 12 lat?
Czasem, szczególnie po rozwodzie z Jackiem, mam ochotę po prostu zniknąć. Uciec gdzieś daleko od wszystkich — od sąsiadów, przyjaciółek, rodziny, choćby od własnego odbicia w lustrze. Schować się, żeby zresetować siebie, dać zmęczonemu sercu ciszę i szansę na nowe życie.
W takie chwile biorę książkę, otulam się kocem, rozsiadam na kanapie w moim nowym mieszkaniu, kupionym po podziale majątku, i po prostu oddycham wolnością. Syn zagląda rzadko — Krzysztof, mój jedyny, niedawno obchodził dwudzieste piąte urodziny. Ma pracę, przyjaciół, swoje życie. Nie obciąża mnie, nie wymaga uwagi. I jestem mu za to wdzięczna, choć czasem czuję się nie do zniesienia samotna.
Siedem miesięcy temu do sąsiedniego mieszkania wprowadziła się Zosia. Kobieta o mocnym spojrzeniu i miękkim uśmiechu, koło trzydziestki. Od pierwszej chwili mi się spodobała — uprzejma, ciepła. gwałtownie się zaprzyjaźniłyśmy. Czasem ona zapraszała mnie na kawę, czasem ja — na lampkę wina.
Okazało się, iż życie Zosi nie było usłane różami: dwa rozwody, poronienie, bezpłodność. Za każdym razem, gdy o tym mówiła, w jej oczach pojawiały się łzy. Ale najważniejsze — marzyła nie tylko o dziecku, ale o prawdziwej rodzinie, o mężczyźnie, który byłby przy niej na dobre i na złe.
Ja, z wysokości swoich lat, próbowałam ją oświecić. Mówiłam, iż nie musi szukać miłości życia — wystarczy znaleźć porządnego faceta, idealnego jako dawca, i urodzić dla siebie. Najważniejsze to dziecko. A mężczyzna… cóż, przychodzą i odchodzą. Ale Zosia była nieugięta. Chciała nie tylko macierzyńskiej, ale i małżeńskiej miłości.
I oto, na moje imieniny — Mikołajki — zaprosiłam tylko Krzysztofa. Musieliśmy spokojnie porozmawiać, bo właśnie rozstał się z dziewczyną, z którą żył trzy lata. Wybrała innego — bogatszego, starszego, „perspektywicznego”. Krzysiek przeżywał, więc musiałam dobierać słowa, pocieszać, przypominać, iż wszystko jeszcze przed nim.
I nagle… dzwonek do drzwi. Na progu stała Zosia z przepięknym bukietem. Zaprosiliśmy ją do środka, spędziliśmy miły wieczór we trójkę. Jedliśmy, piliśmy, śmialiśmy się. Krzysiek, pierwszy raz od dawna, został u mnie na noc. Byłam szczęśliwa — mój chłopak w końcu się uśmiechał.
Minęły tygodnie. Krzysiek zaczął częściej wpadać. Zosia — przeciwnie, oddaliła się. Ale wyglądała inaczej — jakby jaśniej, spokojniej. Gdy spytałam, czy coś dobrego się wydarzyło, tylko tajemniczo się uśmiechnęła: „Może. Jeszcze za wcześnie, żeby mówić”.
A potem nadszedł Walentynki. Rano Zosia zadzwoniła: „Trzymajcie za mnie kciuki. Dziś istotny dzień”. Wieczorem zobaczyłam, jak wraca z ogromnym bukietem frezji. Sama. Ani śladu faceta, ani odprowadzania. Zrobiło mi się trochę przykro.
Kilka minut później znów zadzwonił dzwonek. Otworzyłam — przede mną stał Krzysztof. A za nim — Zosia. Oboje spojrzeli na siebie zakłopotani, a Krzyś, kaszląc nerwowo, wydukał:
— Mamo… gratulacje! Zostaniesz babcią.
Zatrzęsły mi się nogi. Ta Zosia? Moja przyjaciółka-sąsiadka? Ta sama, której radziłam, żeby nie czekała, rodziła, szukała dawcy… A okazało się, iż dawcą został mój syn.
Boże, na co ja ją namówiłam… I jak teraz zaakceptować tę różnicę wieku — ona ma 36, on 24. Przecież naprawdę chciałam, żeby była szczęśliwa. Tylko nie z moim synem!
Teraz siedzę w ciszy i myślę: co robić? Z jednej strony — wnuczka czy wnuk. Radość. Z drugiej — szok i ból. Ale przecież serce… ono też chce ciepła. Może oni naprawdę znaleźli swoje szczęście w tym dziwnym, nierównym związku?
Chyba muszę nauczyć się wybaczać. Pogodzić. I pamiętać, iż życie nie zawsze idzie po naszej myśli. Ale jeżeli pojawia się w nim dziecko — to znaczy, iż dalej trwa.