Władysław Pasikowski – reżyser skończony

gazetatrybunalska.info 2 dni temu

Tytuł brzmi brutalnie, ale prowokacja jest tu potrzebna. Bo trudno o inny sposób, by opisać ewolucję – a może raczej stagnację – jednego z najważniejszych reżyserów polskiego kina po 1989 roku.

Władysław Pasikowski, autor Psów, Krolla i Jacka Stronga, był kiedyś uosobieniem filmowego buntu. Dziś przypomina raczej rzemieślnika powtarzającego własne gesty, jakby odtwarzał scenariusz napisany dawno temu i nie miał już siły go poprawiać.

Pasikowski w latach dziewięćdziesiątych dokonał tego, czego nikt wcześniej w Polsce nie umiał – połączył kino gatunkowe z komentarzem społecznym. Kroll (1991) i Psy (1992) nie tylko odświeżyły język filmowy, ale dały głos ludziom, którzy w nowej Polsce nie potrafili się odnaleźć. Pokazały bohaterów pękniętych, moralnie niepewnych, często cynicznych, ale prawdziwych. W czasach, gdy kino polskie albo moralizowało, albo uciekało w estetykę telewizyjną, Pasikowski wprowadził na ekran brud, pot i gniew – a także ironiczny humor, który widzowie natychmiast rozpoznali jako swój.

Jego filmy miały coś, czego dziś brakuje: nerw epoki. Były odbiciem Polski lat dziewięćdziesiątych – kraju rozdartego między wolnością a chaosem, między nowymi pieniędzmi a starymi demonami. W tym sensie Pasikowski był kronikarzem transformacji, choć nie zamierzał być historykiem. On po prostu opowiadał o ludziach, którzy wyszli z systemu, ale system pozostał w nich.

Po dwóch częściach Psów i kilku dużych produkcjach (Operacja Samum, Demony wojny, Reich) zaczęło być jasne, iż Pasikowski ma problem z wyjściem poza raz zbudowaną formułę. Bohaterowie się zmieniali, ale ich język, motywacje i sposób bycia – nie. Kino Pasikowskiego powoli zamieniało się w styl: rozpoznawalny, solidny, ale przewidywalny. A styl, gdy nie ewoluuje, staje się więzieniem.

Wraz z upływem lat polskie kino się różnicowało. Pojawili się twórcy, którzy zaczęli mówić o rzeczywistości w sposób mniej dosłowny, bardziej psychologiczny, bardziej współczesny. Pasikowski natomiast pozostał w świecie dawnych kodów: honor, przeszłość, zdrada, mężczyzna w płaszczu. Kiedyś to były symbole, dziś to rekwizyty.

Pokłosie (2012) miało być jego nowym otwarciem, próbą zmierzenia się z trudną pamięcią historyczną. I faktycznie, film był odważny w temacie, choć narracyjnie siermiężny. Jack Strong (2014) natomiast pokazał, iż Pasikowski wciąż potrafi budować napięcie, iż potrafi pracować z aktorami, iż ma warsztat. Ale był to film bez ryzyka – poprawny, gładki, zrealizowany jak dobrze zmontowany serial. Brakowało w nim emocji, które wynoszą kino ponad poziom telewizyjnego reportażu.

Najciekawszym, co zrobił w ostatnich latach, pozostaje serial Glina – produkcja, w której reżyser w końcu pozwolił sobie na powolniejsze tempo narracji, głębszą analizę postaci i zniuansowanie konfliktów. Glina pokazała, iż Pasikowski potrafi jeszcze budować napięcie nie tylko przez strzały i pościgi, ale przez relacje między bohaterami, ich moralne dylematy i konsekwencje decyzji. To jeden z nielicznych projektów, w którym widać próby odświeżenia własnego języka filmowego i wyjścia poza powtarzalną formułę kina akcji.

Od tamtej pory Pasikowski stał się reżyserem projektów „pewnych”: takich, które dostaną dotację, zainteresują widzów, ale nie wywołają większego fermentu. Psy 3 były już czystą nostalgią – próbą odgrzania mitu, który zestarzał się razem z bohaterami. Nie przyniosły nic nowego, poza świadomością, iż kino o twardych facetach, które kiedyś było lustrem epoki, dziś brzmi jak autoparodia.

Najświeższy film Pasikowskiego, Zamach na papieża, jest jak spóźniony telegram z przeszłości: dźwięczy znajomo, ale nie niesie już nowej treści. Reżyser wraca do tego, co zna najlepiej – do opowieści o mężczyznach z przeszłością, o lojalności i zdradzie. Tym razem robi to w kontekście zamachu na Jana Pawła II, próbując spleść fakty historyczne z fikcyjną intrygą szpiegowską. Na papierze wygląda to dobrze, w praktyce – jak film zrobiony bardziej z obowiązku niż z potrzeby.

Bogusław Linda, grający główną rolę, jest tu jak duch własnej legendy. Zmanierowany, zmęczony, przerysowany. Tam, gdzie dawniej wystarczało jedno spojrzenie, dziś widać wysiłek. To już nie Franz Maurer, tylko jego wspomnienie. Aktorstwo, które kiedyś niosło film, dziś przypomina ćwiczenie z autoparodii. Linda nie gra człowieka – gra symbol, który stracił siłę oddziaływania.

Pasikowski, jakby świadomy tej zużytej energii, próbuje ratować film atmosferą. Mrok, cisza, dym papierosowy, beton, samochód z lat 80. – wszystkie elementy jego stylu są obecne, tylko nie mają już sensu. Kiedyś tworzyły klimat, teraz są ozdobą. Zamach na papieża ogląda się jak przypomnienie stylu, który kiedyś był potrzebny, a dziś funkcjonuje jako cytat z samego siebie.

To film poprawny, ale bez serca. Pasikowski wciąż potrafi prowadzić aktora, komponować kadr, utrzymać tempo. Ale nie widać w tym pasji. Zamach na papieża jest bardziej raportem z przeszłości niż opowieścią o teraźniejszości. Pokazuje twórcę, który zapomniał, iż jego siła brała się nie z formy, ale z emocji. Teraz forma została, emocje wyparowały.

Pasikowski jest ofiarą własnego sukcesu. Stworzył język, którym mówiło całe pokolenie, i nie potrafił z niego zrezygnować. Uwięził samego siebie w mitologii twardych mężczyzn, którzy nie płaczą, tylko strzelają. W latach dziewięćdziesiątych to miało sens – dziś to anachronizm. W świecie, gdzie wszystko jest polityką, Pasikowski wciąż próbuje opowiadać o honorze. Tyle iż współczesny widz nie wierzy już w takie pojęcia, jeżeli nie towarzyszy im ironia albo autokomentarz.

Paradoks polega na tym, iż Pasikowski był kiedyś reżyserem, który świetnie czuł moment. Dziś jest twórcą, który nie potrafi go dogonić. Wciąż mówi o świecie sprzed trzydziestu lat – choćby jeżeli akcję osadza w teraźniejszości. Jego kino zatrzymało się tam, gdzie jego bohaterowie: na granicy między minionym systemem a światem, w którym już nie ma dla nich miejsca.

Nie chodzi o to, iż Pasikowski nie umie już kręcić filmów. Umie. Ale przestał je tworzyć z powodu, dla którego kiedyś to robił. Brakuje w jego kinie gniewu, ryzyka, niepewności – tego, co sprawia, iż film staje się potrzebny. Dziś Pasikowski nie zadaje pytań, tylko udziela odpowiedzi, które dawno przestały być aktualne. To dlatego można o nim powiedzieć, iż jest reżyserem skończonym – nie w sensie biograficznym, ale artystycznym. Zamknął swój język, swój świat i siebie w jednym kadrze.

A może to po prostu koniec pewnej epoki. Pasikowski był reżyserem Polski w stanie przejściowym – brutalnej, pełnej sprzeczności, ale szczerej. Dziś Polska jest inna, a on nie znalazł nowego sposobu, by ją opowiedzieć. jeżeli kiedykolwiek powróci w pełni formy, nie będzie to dzięki powtórzeniu Psów, ale dzięki ich przekroczeniu.

→ Bywalec

17.10.2025

• zdjęcie tytułowe: W. Pasikowski na planie filmu Kurier (2019), foto / źródło: Fim Polski

Bywalec – (ur. w 1971 roku w Piotrkowie Trybunalskim) – absolwent I LO im. Bolesława Chrobrego. Wyjechał za nauką do Warszawy i nigdy już do rodzinnego miasta nie powrócił; pojawia się tu tylko na pogrzebach. Pamięta czasy, gdy o filmach rozmawiało się po seansie, a nie w mediach społecznościowych. Nie lubi pozorów, ceni rzemiosło i szczerość. Pisze rzadko, tylko wtedy, gdy naprawdę coś go poruszy. To jego debiut w „Gazecie Trybunalskiej”.

Idź do oryginalnego materiału